A – Ang Thong. Już się nie będę powtarzał. Przepiękny park,
podmorskie i nadmorskie cuda. Link do posta: http://leserzywpodrozy.blogspot.my/2015/09/angthong-post-zawiera-lokowanie-produktu.html
B – Bangkok. Jedna noc to na pewno za mało, żeby poczuć jak
fantastyczne jest to miejsce. Przepyszne jedzenie, piękne widoki i przemili
ludzie. Szalone plątaniny kabli i najmniejsze autobusy świata. Genialne
miejsce. Prawie jak Paryż…
C – cukier. We wszystkim. Czy to Pad Thai, czy Massamam
Curry. Zupa Tom Yum, kawa, jogurt. Wszystko ma dodany cukier. Na stole jest to
często jedyna przyprawa. Nawet formuła Coca Coli wydaje się bardziej słodka niż
w Europie. „No sugar please” to zdanie, które jest jednym z najbardziej
przydatnych w tym przesłodkim kraju.
D – Durian. https://pl.wikipedia.org/wiki/Durian.
Mnie do tego nikt nie namówi. Spróbowałem papaję, jak na mnie to już i tak
dużo. Maja się zabiera jak pies do jeża. Ja się trzymam strefy „no durian”.
Howgh.
E – Europejczycy. No nie da się ukryć, nie robimy naszemu
kontynentowi najlepszej reklamy. Gdybym był Tajem to zadałbym sobie następujące
pytania: czy wieczór w Europie zawsze kończy się totalnym nawaleniem? Czy
mówienie po angielsku powoduje, że trzeba się wydzierać? Czy istnieją mężczyźni
w Europie bez Hawaianasów (marka japonek), tatuaży i małego koczka z tyłu głowy
(w przypadku mężczyzn)?
F – Farniente. Tajlandia zachęca do tego, żeby zwiedzać. Za
każdym wzgórzem jest kolejne jeszcze piękniejsze. A dalej pomnik, świątynia,
wodospad, plaża, miasteczko, knajpeczka, zatoka i miejsce na popas…. O słodkie
nieróbstwo jest trudno i można o nim zapomnieć. Zatem niech zostanie chociaż
utrwalone w alfabecie.
G – Gorący
powiew. Gorąco osiągnęło tutaj swoją szczytową formę. Pot oblewa człowieka po 3
minutach od wytarcia się ręcznikiem. Wilgotność wzmaga to uczucie i czasem aż
człowieka zatyka, jakby ktoś wyssał powietrze i w to miejsce wpompował wilgotną
watę. Do tego, w braku jakiejkolwiek gospodarki odpadami, gorąco powoduje
szalone gnicie i czasami nozdrza uderza słodki, gorący powiew rozkładu. Bez
względu czy na poboczu leży martwy pies, rybie głowy, obierki czy kałuża –
wszystko ma ten sam słodki zapach gnicia, który w gorącym powiewie osiada na
skórze. To chyba najgorsza cecha tajskich miast…
H – Honda Click. Najpopularniejszy model skutera w
Tajlandii. Uroczo pierdzi, mało pali i podjedzie pod każdą górę. W zasadzie
wydaje się idealny… Jedyną wadą jest to, że jest tak prosty w obsłudze, że nie
traktuje się go poważnie. Kończy się to blizną na łokciu, kostce i kolanie (ja
mam na łokciu, Maja na kostce i kolanie).
I – Internet. Każdy ma telefon, wi-fi jest w każdej kawiarni
a w hostelach nawet nie warto pytać: może nie być klimatyzacji, ręczników i
pościeli ale wi-fi będzie. Zawsze.
J – Jelenie. (z tajskiego Farangi). To przez nich taksówka kosztuje 600 bahtów (60
zł). To do nich podlatują naganiacze, a oni kupują coś, co ulicę dalej mogą mieć
za połowę ceny. Nie negocjują i są ekstremalnie leniwi. To do nich przemawiają
krzykliwe reklamy, warkoczyki i drewniane posążki buddy. Chyba najgorszy
gatunek turysty. W rolę jeleni wcielamy się możliwie rzadko ale niestety czasem
nie da się ukryć białej, nic nie rozumiejącej gęby i zmieniamy się w chodzące
bankomaty. Oddając jednak przyzwoitość jeleniom – jak przyjeżdża się na 10 dni,
to można sobie pozwolić, nadal jest tanio.
K – Karaluszki. Urocze stworzonka, ale jednak wolałbym nie
wiedzieć, że jest ich tyle. Po 5 dniach w Malezji stwierdzam jednak, że w
Tajlandii o karaluszkach nie wiedzą nic. Kuala Lumpur to jest karalusze
imperium. Są wielkie, ich wąsy mają ze 3 centymetry i jeszcze sobie od czasu do
czasu latają. Także Tajlandia dostaje raptem „honorable mention” podczas gdy
Karaczanowy Puchar Przechodni bez wątpienia pozostaje w Malezji.
L – Ladyboye. W zasadzie, prawdziwe piękności (chirurgicznie
dopracowane, to może lepsze określenie) widać tylko w miejscach turystycznych,
gdzie ich zachowanie jasno sugeruje, że są przedstawicielkami najstarzej
profesji świata. Na prowincji dużo łatwiej zobaczyć mężczyzn, którzy ubrani jak
kobiety, bądź po prostu noszący make-up, funkcjonują zupełnie normalnie,
pracując w sklepach czy knajpach. Daleko im jednak do ideału kobiecości. Przynależność
do trzeciej płci (kathoey) jest w
Tajlandii czymś zupełnie normalnym ale u mnie niezmiennie budzi estetyczny sprzeciw.
Jest w tym jakaś niezgrabność, jakaś istotna część „kobiecości”, której żadna
operacja nie jest w stanie zrekonstruować. Kuba
Jak to jest z wypożyczaniem skutera? Potrzeba na to jakieś zezwolenie w Tajlandii czy wystarczy chęć i gotówka na pokrycie kosztów?
OdpowiedzUsuńPoza tym najbardziej chyba zdziwił mnie cukier - jego dodatek nie kojarzy mi się z kuchnią azjatycką, a tu takie zaskoczenie.
Czekam na drugą część alfabetu!
Nie potrzeba absolutnie żadnego zezwolenia. Jedyny dokument, ktory się przydaje to paszport, który nierzadko jest konfiskowany przez "wypożyczalnię" pod zastaw skutera. Przed wyjazdem za 35 złotych polskich nabylismy w wydziale komunikacji międzynarodowe prawo jazdy - jak na razie nieprzydatne absolutnie do niczego (podobno w przypadku wzięcia udziału w kolizji ubezpieczyciel wymaga posiadania takigo dokumentu - mam nadzieję nigdy się nie dowiedzieć, czy tak jest naprawdę). Ceny za skuter wahają się od 15 do 30 zł za dobę. Pali toto jakieś 2l na 100km co przy cenie 3zł za litr paliwa nie stanowi istotnej pozycji budżetu. Dziękujemy za interakcję w komentarzach! K.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Kubuś wciąż nie jest Europejczykiem (nie widzę koczka na głowie i tatuaży), tylko swojskim, zacofanym, ksenofobicznym Polakiem.
OdpowiedzUsuń