poniedziałek, 21 września 2015

Moje tajskie ABC, cz. 1.



W Tajlandii spędziliśmy 27 dni. Jest to pierwszy kraj Azji w którym byliśmy, więc trudno mi osadzić ten post w szerszym, azjatyckim kontekście (mimo że od pięciu dni mieszkamy w Kuala Lumpur, nie jestem jeszcze gotowy na wyciąganie sensownych wniosków). Jedno jest pewne: kontakt z kontynentem mieliśmy idealny: pogoda piękna, ludzie uroczy, jedzenie wspaniałe, warunki mieszkaniowe pozytywnie zaskakujące (naprawdę spodziewałem się, że będzie gorzej). Zwiedziliśmy dość dokładnie Bangkok, Kanchanaburi (i okolice) oraz wyspy Zatoki Tajlandzkiej. Przejazdem zaliczyliśmy Nakhom Pathom i Surat Thani. Do zwiedzenia na pewno została nam Tajlandia Północna z Chiang Mai i Ayutthaya, bardzo chcemy też wrócić do Bangkoku i może zobaczyć wysepki na Morzu Andamańskim. Poniżej subiektywny, wzorowany na kolorowych magazynach „mój tajski alfabet”. Niech to będzie moje pożegnanie z Tajlandią i zamknięcie pierwszego etapu podróży.

A – Ang Thong. Już się nie będę powtarzał. Przepiękny park, podmorskie i nadmorskie cuda. Link do posta: http://leserzywpodrozy.blogspot.my/2015/09/angthong-post-zawiera-lokowanie-produktu.html

B – Bangkok. Jedna noc to na pewno za mało, żeby poczuć jak fantastyczne jest to miejsce. Przepyszne jedzenie, piękne widoki i przemili ludzie. Szalone plątaniny kabli i najmniejsze autobusy świata. Genialne miejsce. Prawie jak Paryż…

C – cukier. We wszystkim. Czy to Pad Thai, czy Massamam Curry. Zupa Tom Yum, kawa, jogurt. Wszystko ma dodany cukier. Na stole jest to często jedyna przyprawa. Nawet formuła Coca Coli wydaje się bardziej słodka niż w Europie. „No sugar please” to zdanie, które jest jednym z najbardziej przydatnych w tym przesłodkim kraju. 
D – Durian. https://pl.wikipedia.org/wiki/Durian. Mnie do tego nikt nie namówi. Spróbowałem papaję, jak na mnie to już i tak dużo. Maja się zabiera jak pies do jeża. Ja się trzymam strefy „no durian”. Howgh.

E – Europejczycy. No nie da się ukryć, nie robimy naszemu kontynentowi najlepszej reklamy. Gdybym był Tajem to zadałbym sobie następujące pytania: czy wieczór w Europie zawsze kończy się totalnym nawaleniem? Czy mówienie po angielsku powoduje, że trzeba się wydzierać? Czy istnieją mężczyźni w Europie bez Hawaianasów (marka japonek), tatuaży i małego koczka z tyłu głowy (w przypadku mężczyzn)?

F – Farniente. Tajlandia zachęca do tego, żeby zwiedzać. Za każdym wzgórzem jest kolejne jeszcze piękniejsze. A dalej pomnik, świątynia, wodospad, plaża, miasteczko, knajpeczka, zatoka i miejsce na popas…. O słodkie nieróbstwo jest trudno i można o nim zapomnieć. Zatem niech zostanie chociaż utrwalone w alfabecie.
G – Gorący powiew. Gorąco osiągnęło tutaj swoją szczytową formę. Pot oblewa człowieka po 3 minutach od wytarcia się ręcznikiem. Wilgotność wzmaga to uczucie i czasem aż człowieka zatyka, jakby ktoś wyssał powietrze i w to miejsce wpompował wilgotną watę. Do tego, w braku jakiejkolwiek gospodarki odpadami, gorąco powoduje szalone gnicie i czasami nozdrza uderza słodki, gorący powiew rozkładu. Bez względu czy na poboczu leży martwy pies, rybie głowy, obierki czy kałuża – wszystko ma ten sam słodki zapach gnicia, który w gorącym powiewie osiada na skórze. To chyba najgorsza cecha tajskich miast…

H – Honda Click. Najpopularniejszy model skutera w Tajlandii. Uroczo pierdzi, mało pali i podjedzie pod każdą górę. W zasadzie wydaje się idealny… Jedyną wadą jest to, że jest tak prosty w obsłudze, że nie traktuje się go poważnie. Kończy się to blizną na łokciu, kostce i kolanie (ja mam na łokciu, Maja na kostce i kolanie).
I – Internet. Każdy ma telefon, wi-fi jest w każdej kawiarni a w hostelach nawet nie warto pytać: może nie być klimatyzacji, ręczników i pościeli ale wi-fi będzie. Zawsze.

J – Jelenie. (z tajskiego Farangi). To przez nich taksówka kosztuje 600 bahtów (60 zł). To do nich podlatują naganiacze, a oni kupują coś, co ulicę dalej mogą mieć za połowę ceny. Nie negocjują i są ekstremalnie leniwi. To do nich przemawiają krzykliwe reklamy, warkoczyki i drewniane posążki buddy. Chyba najgorszy gatunek turysty. W rolę jeleni wcielamy się możliwie rzadko ale niestety czasem nie da się ukryć białej, nic nie rozumiejącej gęby i zmieniamy się w chodzące bankomaty. Oddając jednak przyzwoitość jeleniom – jak przyjeżdża się na 10 dni, to można sobie pozwolić, nadal jest tanio.

K – Karaluszki. Urocze stworzonka, ale jednak wolałbym nie wiedzieć, że jest ich tyle. Po 5 dniach w Malezji stwierdzam jednak, że w Tajlandii o karaluszkach nie wiedzą nic. Kuala Lumpur to jest karalusze imperium. Są wielkie, ich wąsy mają ze 3 centymetry i jeszcze sobie od czasu do czasu latają. Także Tajlandia dostaje raptem „honorable mention” podczas gdy Karaczanowy Puchar Przechodni bez wątpienia pozostaje w Malezji.

L – Ladyboye. W zasadzie, prawdziwe piękności (chirurgicznie dopracowane, to może lepsze określenie) widać tylko w miejscach turystycznych, gdzie ich zachowanie jasno sugeruje, że są przedstawicielkami najstarzej profesji świata. Na prowincji dużo łatwiej zobaczyć mężczyzn, którzy ubrani jak kobiety, bądź po prostu noszący make-up, funkcjonują zupełnie normalnie, pracując w sklepach czy knajpach. Daleko im jednak do ideału kobiecości. Przynależność do trzeciej płci (kathoey)  jest w Tajlandii czymś zupełnie normalnym ale u mnie niezmiennie budzi estetyczny sprzeciw. Jest w tym jakaś niezgrabność, jakaś istotna część „kobiecości”, której żadna operacja nie jest w stanie zrekonstruować. Kuba

3 komentarze:

  1. Jak to jest z wypożyczaniem skutera? Potrzeba na to jakieś zezwolenie w Tajlandii czy wystarczy chęć i gotówka na pokrycie kosztów?
    Poza tym najbardziej chyba zdziwił mnie cukier - jego dodatek nie kojarzy mi się z kuchnią azjatycką, a tu takie zaskoczenie.
    Czekam na drugą część alfabetu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie potrzeba absolutnie żadnego zezwolenia. Jedyny dokument, ktory się przydaje to paszport, który nierzadko jest konfiskowany przez "wypożyczalnię" pod zastaw skutera. Przed wyjazdem za 35 złotych polskich nabylismy w wydziale komunikacji międzynarodowe prawo jazdy - jak na razie nieprzydatne absolutnie do niczego (podobno w przypadku wzięcia udziału w kolizji ubezpieczyciel wymaga posiadania takigo dokumentu - mam nadzieję nigdy się nie dowiedzieć, czy tak jest naprawdę). Ceny za skuter wahają się od 15 do 30 zł za dobę. Pali toto jakieś 2l na 100km co przy cenie 3zł za litr paliwa nie stanowi istotnej pozycji budżetu. Dziękujemy za interakcję w komentarzach! K.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się, że Kubuś wciąż nie jest Europejczykiem (nie widzę koczka na głowie i tatuaży), tylko swojskim, zacofanym, ksenofobicznym Polakiem.

    OdpowiedzUsuń