Z Railay postanowiliśmy uciec po
dwóch dniach. Pływanie kajakiem między wysepkami było super, towarzystwo na najwyższym poziomie,
krajobrazy piękne. Ale brakowało nam czegoś i mam nadzieję, że uchwyciłem to
„coś” w poprzednim wpisie. Proces szukania łódki nawet się nie zaczął a już się
zakończył. Kapitan zhaltował nas idących do portu, poprosił tylko żebym
siedział na środku ławeczki bo przeważam mu łódkę (ja? taka chudzina?) i
mogliśmy ruszać - po minucie byliśmy już w morzu, sami w
kilkunastoosobowej łódce. To są takie
małe szczęścia, które zdarzają się od czasu do czasu i sprawiają, że czuję się
jak król świata. Pruliśmy morze a słona woda opryskiwała nam twarze (mogliśmy
się przesiąść do tyłu, ale było tak przyjemnie). Łódka gnała w niesamowitym
tempie, niedociążona i zwinna. Po pół godziny byliśmy w Krabi w wyjątkowo
dobrych nastrojach, co przypieczętowaliśmy kawą z 7/11 i ciasteczkami.
Następny etap podróży nie był
zbyt oczywisty, bo chcieliśmy dostać się autostopem jak najdalej na południe w
kierunku Malezji, a przynajmniej do Khlong Thom – małej miejscowości, której
nie ma w przewodnikach, ale jest na mapie. Słońce grzało niemiłosiernie (było
koło południa), więc zamiast łapać stopa
postanowiliśmy pojechać songtaewem. Songtaew to pick-up z daszkiem i dwoma
rzędami siedzeń „na pace”, który jest postrzegany tutaj jak komunikacja
publiczna. Przyjemność ta, kosztowała mniej niż kawa i ciastka, więc czuliśmy że
robimy dobry interes.
Gdy po sześćdziesięciu kilometrach dotarliśmy do celu i wysiedliśmy z
przewiewnej i zacienionej półciężarówki
zrozumiałem, dlaczego Khlong Thom nie widnieje w przewodnikach. Jest to
naprawdę podłego sortu ulicówka, a w zasadzie poprzyklejane do siebie ulicówki,
które tworzą siedemdziesięciotysięczne miasto ciągnące się wzdłuż drogi
krajowej numer 4. Wiedzieliśmy, że niedaleko naszego przystanku jest hotel, ale
niedaleko nie znaczy blisko. Spacer z plecakami wzdłuż rozpalonej słońcem
jezdni, na której kurzy się niemiłosiernie a do tego nie ma ani skrawka cienia wymaga
naprawdę dobrej kondycji. Maja dzielnie dawała sobie radę, ja nic nie widziałem
bo pot zalewał mi oczy i tak szliśmy owiewani co jakiś czas pyłem spod kół
ciężarówek. Po półtorej kilometra zaczęliśmy wymiękać, na szczęście pojawił się
jakiś budynek w którym można było się schować (urząd do spraw dostaw energii
jeśli się nie mylę). Zostawiłem tam Maję i ruszyłem sam na poszukiwanie hotelu.
I nie trwało to więcej niż 10 minut gdy znalazłem: perłę prowincji Krabi,
diament Khlong Thom, oazę na pustyni – hotel
Phumthadarommanee Resort. Był to najtańszy nocleg jaki udało nam się
znaleźć w ciągu 40 dni w Tajlandii a jego standard był naprawdę wysoki z wi-fi
na poziomie godnym Singapuru.
Okazało się, że Khlong Thom
otoczone jest ciekawymi miejscami, więc postanowiliśmy pożyczyć skuter i je
obejrzeć. Na pierwszy ogień poszły gorące źródła i wodospad Namtok Ron. Dopiero
na miejscu okazało się, że tak naprawdę to jedno i to samo miejsce. Woda była
czysta i bardzo gorąca. Na tyle gorąca, że nie dało się do niej wejść i chwilę
zajęło nam zanim przekroczyliśmy punkty krytyczne naszych ciał. Sam wodospad
składa się z kilkunastu kaskad, które w
sumie nie mają więcej niż 5 metrów wysokości. Po trzydziestu minutach w tym
cudownie odprężającym wrzątku byliśmy bliscy omdlenia, więc pojechaliśmy na
ryneczek zakończyliśmy dzień pikantnym kurczakiem i naleśnikami. Nie sposób nie
wspomnieć o satajach które zjedliśmy na parkingu przy gorących źródłach –
absolutne cudo!
Drugi dzień naszego pobytu
przypadał na sobotę i zrozumieliśmy, że jest to problem gdy udaliśmy się do
drugiej atrakcji rejonu – Szmaragdowego Jeziora. Miejsce było pełne rodzin z
dziećmi. Dla Tajów wstęp kosztował grosze – 2 zł. Dla nas, Farangów było…
dziesięciokrotnie drożej. Witamy w Tajlandii. Negocjacje na nic się zdały a
przechodząca australijska wycieczka przywitała tę dyskryminację białego
człowieka (rasizm! Rasizm!) niewybrednymi komentarzami, w których przewijało
się słowo na literkę „f” i „rip off”. Ale zapłaciliśmy i nie byliśmy rozczarowani.
Oprócz szmaragdowego jeziora okolica pełna jest bowiem atrakcji w postaci
ścieżek przez dżunglę, małych świątyń, źródełek i skałek. Malowniczo i
sympatycznie. Obecność lokalsów z automatu też obniża ceny jedzenia, więc dzień
uznaliśmy za więcej niż udany. Na koniec pojechaliśmy jeszcze raz do ciepłych
źródeł – Maja żeby zamoczyć się w źródełkach a ja bardziej żeby zjeść cudowne
kurczaki na patyku w słodkim sosie. Kurczak nie zawiódł, a źródełka, które dały
nam tyle radości poprzedniego dnia minimalnie nas rozczarowały: nie dość, że
było dużo więcej ludzi to woda była brunatna i dużo chłodniejsza (wcześniej
padało co spowodowało ochłodzenie i wzburzenie wody). Ale pomoczyliśmy się chwilę
i zakończyliśmy zwiedzanie okolic Khlong Thom by następnego dnia udać się na
Koh Lantę. Kuba