poniedziałek, 1 lutego 2016

Warto zmarznąć!



Gdy słyszę nazwę jakiegoś kraju, momentalnie w głowie pojawiają mi się obrazy, stereotypowe wyobrażenia o nim, które często nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Dla przykładu – nigdy nie byłem w Chinach, ale na dźwięk tej nazwy widzę mur Chiński, pałac cesarza, pokryte mgłą plantacje herbaty i pełne smogu miasta. Niemcy (w których byłem) to kolorowe ulice Berlina, autostrada do Hamburga, lasy i pola jak Polsce i bogate gospodarstwa z wielkimi traktorami (zawsze miałem wrażenie, że Niemcy mają wieksze traktory niż Polacy...). Wietnam jak na razie tak dalece różni się od wyobrażeń ukształtowanych przez amerykańskie filmy wojenne, że jeszcze nie wypracowałem sobie nowych. Na słowo Wietnam kiedyś widziałem rozrywane pociskami napalmu lepianki i dżunglę (Czas Apokalipsy), zgrzebne wioski (Pluton) i amerykanów strzelających sobie w głowę (Łowca Jeleni). Dziś nie potrafię zobaczyć nic konkretnego (może i lepiej)... Między innymi właśnie przez to górskie miasto, które jest inne niż cokolwiek co do tej pory widzieliśmy.

Jadąc przez Da Lat trudno uwierzyć, że jesteśmy w Wietnamie, ba, w ogóle nie czuć Azji. Miasto jest położone na wzgórzach, pełne kolonialnych budynków i ogromnych gmachów użyteczności publicznej. Na ulicach zadbane klomby, przed domami piękne samochody i kwiaty. Czyste chodniki, nowoczesne kawiarnie a wszystko omiatane zimnym górskim wiatrem. Kojarzy się ze… Szwajcarią. Zresztą, niektóre dacze, które widzieliśmy tuż za miastem wywierały swoim bogactwem ogromne wrażenie (i ten Citroen!).
Wspaniały klimat tego miejsca (do godziny 16.00 jest idealnie) zaskoczył nas wieczornym chłodem, i po raz pierwszy od wyjazdu z Europy naprawdę cieszyliśmy się, że zabraliśmy ze sobą polary. Zatem jeśli jedziesz do Da Lat, ubierz się ciepło! Co więcej naprawdę ciekawe rzeczy zobaczysz tylko, jeśli pojedziesz do nich skuterem lub skorzystasz z usług bardzo popularnych Easy Riders – motocyklistów, którzy zabierają turystów na wycieczki (od godzinnych aż po 7-dniowe!), a na dwóch kółkach wieje niesamowicie.
My jak zwykle wybraliśmy skuter i ubrani w polary i kurtki przeciwdeszczowe, łudziliśmy się, że nie zmarzniemy. Przemarzliśmy ale i zobaczyliśmy imponujący Elephant Falls i mniej imponujący Datanla Falls (tutaj przejechaliśmy się kolejką górską, jak szaleć to szaleć). Oba wodospady, w odległości kilkunastu kilometrów od miasta.
 Przejechaliśmy się  też bardzo „szwajcarską” kolejką linową (tak naprawdę made in Austria), i dzięki skuterowej swobodzie obejrzeliśmy kolejne pagody (tym razem, naprawdę wyjątkowej urody)…
…i jak zwykle jedliśmy najdziwniejsze rzeczy – chciałbym napisać co to było, ale wietnamski jest wyjątkowo trudny do zapamiętania… Nazwijmy to zatem wietnamskim hot potem i zupką typu ramen.
Wielu turystów, których spotykamy w Wietnamie nie jest przekonanych czy warto się tłuc do Da Lat. Prawda jest taka, że miasto i okolice zrobiło na mnie ogromne wrażenie. OGROMNE. I wydaje mi się, że zdjęcia przekonają niezdecydowanych (jakby co podeślę więcej). Warto zmarznąć! Kuba

czwartek, 28 stycznia 2016

Nha Trang czyli Няча́нг



Gdy po 12 godzinach w autobusie w końcu otwarto drzwi, naszym oczom ukazało się zupełnie przeciętny azjatycki gorod o 6:00 rano. Setki skuterów, przydrożne biznesiki, wszechobecny  smrodek rozkładu oraz czający się niczym wygłodniałe bestie taksisty i sprzedawcy wszelkiego badziewia. Jakie było nasze zdziwienia gdy po trzech kilometrach w taksówce (którą dzieliliśmy z bardzo sympatyczną parą z Kitaju) zobaczyliśmy wybrzeże rodem z „Żaru Tropików”. Przepiękny bielyj piesok, palmy, tłumy ludzi ćwiczących jogę, tai chi czy grających w badmintona.

 
Plaża w Nha Trang jest naprawdę wspaniała, ale gdy przyjrzeć się bliżej polskie oko dostrzeże coś niepokojącego. Po godzinie 11 Pośród szczupłych i cichych Wietnamczyków pojawiają się tłuste, obrzmiałe i zesztywniałe karki. Rozowyje, pokryte szczeciną, łyse głowy. Grzywki model „stragan z dresami” ewentualnie priczeska pierestrojka. Ogromne babotony, kartoflane, nalane malcziki, puszki z piwem i karczemne krzyki. Klapki Kubota i skórzane sandali bez pięty, do tego złote roleksy i ogromne łańcuchy. Koszulki bez rękawów, gigantyczne tatuaże i ciągnięte jak bezwolne niewolnice żeńszcziny poubierane w prady, szanele i luiwłitony. Inwazja Rosjan spowodowana jest głównie obecnością rosyjskiej bazy wojskowej w Cam Ranh  (która jest największą bazą rosyjską poza terytorium tego kraju). Z plaży zatem zrezygnowaliśmy. Z centrum też.
Miasto ma jednak do zaoferowania o wiele więcej. Oczen haroszyje świątynie Po Nagar Cham zbudowane przez autochtonów w VIII wieku, dziś ładnie odnowione przez władze pokazują hinduistyczną przeszłość regionu.
Prikrasnyj ostrow Hon Mieu, na który transport kosztuje tolka 5000 dongów. Ale są tez tacy, co płacą sześćdziesiąt razy więcej (naprawdę!) bo zamiast łódką z Wietnamczykami mogą popłynąć prywatną motorówką. Jakieś 2 kilometry. Kim trzeba być (oj, wszyscy wiemy kim...;) Kolejne miejsce, które chcieliśmy zobaczyć to kolejka linowa, która ma prawie 4km i łączy Nha Trang z parkiem rozrywki Vinpearl. Jako, że na park rozrywki kompletnie nie mieliśmy ochoty a bilet na kolejkę można kupić tylko z biletem do parku (logiczne) – powiedzieliśmy zatem spasiba, budiem stojat.
 I tak, po dwóch dniach w Nha Trang ruszamy dalej. PS. Podobno w Da Lat nie ma tylu Rosjan bo im tam za zimno. Sprawdzimy! Kuba

wtorek, 26 stycznia 2016

Hoi An czyli Paryż Azji



Nie ma według mnie piękniejszego miasta w Europie niż Paryż. Dopiero w Azji, w dalekim Wietnamie znalazłam drugie, najpiękniejsze miasto jakie w życiu widziałam. Nie jest okazałe, nie ma monumentalnych świątyń, wspaniałych pagód czy pałaców.
Podobnie jak Paryż jest stolicą mody. Co prawda nie tworzy się jej tutaj, a jedynie kopiuje. W Hoi An jest ponad 300 zakładów krawieckich i kaletniczych, które na podstawie zdjęcia są w stanie odtworzyć  garnitur Hugo Bosa czy buty Prady. (Ja skusiłam się na zimowy płaszcz i dwie pary balerinek, Kuba uszył sobie garnitur. Musimy to teraz ze sobą taszczyć przez resztę podróży, ale było warto! Szycie na miarę jest ciekawym przeżyciem).


Hoi An jest pełne drewnianych domków, wąskich uliczek i sklepików z ceramiką i jedwabnymi szalami. Są też małe, chińskie świątynie z drzewkami bonsai na podwórkach, gdzie cisza i atmosfera zen hipnotyzują. Masz ochotę tam po prostu siedzieć na ławce. Cały dzień. Można też wsiąść na rower i w dziesięć minut dojechać na plażę.





Ale dopiero nocą miasto pokazuje swój czar. Rozjarza się setkami czerwonych i żółtych, okrągłych lamp. Każda restauracja i sklep prześciga się w zapalaniu lampionów, by przyciągnąć spojrzenia turystów, które jak ćmy lgną do światła. Bezzębne staruszki i dzieci sprzedają świeczki w papierowych osłonkach, które puszcza się na wodzie na szczęście. Myślałam żeby puścić takie światełko, ale przecież być tutaj we dwoje – to już szczęście. Jak mogłabym prosić o więcej? Maja




sobota, 23 stycznia 2016

Wietnam czyli Wielkie Żarcie



Przedostanie się do Wietnamu z Laosu nie było łatwe – spędziliśmy prawie dwa pełne dni w drodze, tłukąc się tuk tukami, autobusami, minivanami…Ale nawet gdyby Wietnam okazał się zaoranym, pustym polem – ze względu na jedzenie było warto się tutaj dotelepać.

Naszym pierwszym przystankiem było Hue w środkowym Wietnamie. W czasie gdy Wietnam był kolonią francuską, cesarzowie z dynastii Nguyen byli jedynie marionetkami. Pozbawieni realnej władzy budowali sobie z nudów okazałe pałaco-grobowce…Martwi za życia próbowali zapewnić sobie piękne życie pozagrobowe. 



Niebo prawie zawsze jest w Hue zasnute. Co robić kiedy prawie ciągle siąpi deszcz?JEŚĆ!:)
Chrupiące, złociste Spring Rollsy.

Wieprzowinę zapiekaną na trawie cytrynowej, którą układa się na papierze ryżowym z sałatą i ziołami i zawija w rulon. Potem wyjmuje się trawę cytrynową, macza wszystko w orzeszkowym sosie i omnomomnom:)



Zachwyciła mnie też sałatka z pomelo i kwiatu bananowca, który posiekany na drobne kawałeczki ma lekko orzechowy aromat.

Następnym miejscem na naszym kulinarnym szlaku było Hoi An. Pogoda wyraźnie się poprawiła – wyjrzało utęsknione słońce a z nim - upał. A gdy jest gorąco najlepiej schronić się pod wiatrakiem w restauracji i znowu jeść:)
Cau Lao – tradycyjny, gruby makaron z wieprzowiną i chrupiącymi kwadracikami nie wiadomo czego.


Małże Świętego Jakuba zapiekane z trawą cytrynową, orzeszkami ziemnymi i szczypiorkiem. Każda muszla eksplodowała aromatem jak mała bomba.


Soczysty, niemalże surowy tuńczyk obsypany sezamem.

White Roses – czyli pierożki o cieście delikatnym jak zgęstniała mgła, podawane ze smażoną cebulką.

W Hoi An każdy obiad i każda kolacja przez osiem dni była prawdziwą ucztą. Nie jest to jedyny powód dla którego to miasto mnie absolutnie zachwyciło, ale o tym w kolejnym poście…Maja