poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Szczęście – pewna prosta formuła




Przeczytałam niedawno proste równanie: Szczęście = rzeczywistość – oczekiwania. Jeżeli usuniemy swoje wyobrażenia i zaczniemy przyjmować co jest tu i teraz, jakość naszego życia wzrośnie.
Mój brat złapał się za głowę, gdy powiedziałam, że jedziemy do Tajlandii w środku pory deszczowej – przecież tam się jedzie żeby się wygrzać! Faktycznie widzieliśmy już ze trzy dzikie ulewy. Znajdowaliśmy jakiś daszek i patrzyliśmy na deszczowe Opus Magnum. Ulica w ciągu pięciu minut zamieniała się w rzekę. Monsuny były gwałtowne, ale po pół godziny ustawały.
Gdybym była optymistką powiedziałabym mojemu bratu: „jedziemy do Tajlandii w porze deszczowej, ale na pewno będziemy mieć fuksa i nie będzie padać.” Można nazwać to też głupotą.
Jestem raczej pozytywną obserwatorką rzeczywistości. Jeśli już zbiera się na monsun mówię: „zatrzymajmy się żeby popatrzyć jak pięknie kotłują się chmury”. Gdy na Koh Samui nadciąga ulewa wygląda to tak…Maja

sobota, 29 sierpnia 2015

Lęki



We Francji czułem się jak Conan Barbarzyńca. Wielki chłop otoczony małymi, zniewieściałmymi chłopczykami. Nie określiłbym się jednak mianem człowieka szczególnie odważnego, a nocą na Dębcu mam pełne portki. W Tajlandii, tej zwiedzanej z plecakiem, mimo że jest krajem dość cywilizowanym, to czuję czasem się bardziej jak na Dębcu właśnie. A to wyskoczy horda psów, które z jakiegoś powodu akurat na nas muszą szczekać, a to przebiegnie mi pod nogami karaluch czy inny wij i wzdrygnie mnie tak, jak w Polsce nic nie wzdryga. A w tle fruwają denga, malaria, bomby, konflikty religijne, rozboje i oszustwa (tak przynajmniej wynika z raportów MSZ, aplikacji iPolak, wiadomości oraz Lonely Planet). Idąc wczoraj wąskimi uliczkami w Nakhom Pathom, zadając przechodniom pytanie „rot faj ju ti naj” (gdzie jest pociąg) miałem wrażenie, że zgubiliśmy się, koniec. 40 stopniowy upał zeżre nas o świcie, w otwartych ranach zalęgną się czerwie, a potem to już tylko gangrena, halucynacje i śmierć. Bilety przepadną, nie zdążymy, nie mamy mapy ani internetu. Naprawdę, bycie stu kilowym bysiem na nic się zdaje, jak nie wiadomo gdzie się jest, burczy w brzuchu a pot ścieka po plecach i piersiach (bo plecak z rzeczami z tyłu + torba dzienna z wodą z przodu). Do tego ciągle coś po człowieku łazi: muchy, komary, takie małe coś co jest skrzyżowaniem meszki z ćmą… . A potem się okazuje, że po drodze jest piękna świątynia Buddy, stragan z kurczakiem na patyku, a na stacji czeka pociąg o standardzie wyższym (szersze kojo) niż w PKP. I lęk mija. Żona całuje na dobranoc, w brzuchu pełno. Jest książka, wiatrak. I jedziemy do Surat Thani. Kuba


czwartek, 27 sierpnia 2015

Kolej śmierci

Wczoraj Erawan i kaskady, które szemrzą cicho w dżungli (zdjęcia wrzucimy jak komputer zacznie współpracować.)Dziś natomiast Hellfire Pass, czyli najtrudniejszy w budowie odcinek "kolei śmierci". Wspaniałe muzeum współfinansowane przez Australijczyków (to widać!) jest nieduże, ale bardzo poruszające. Powstało dzięki inicjatywie jednego weterana z krainy kangurów, który przeżył pracę na tym morderczym fragmencie budowy i postanowił po latach nagłośnić temat. Naprawdę imponująca historia i wspaniałe dzieło życia. To co porusza to nie tylko zdjęcia niczym z Auschwitz (przy budowie ciut ponad 400 km tej drogi żelaznej Bangkok - Rangun zginęło ponad 100tys. ludzi), ale fantastyczny audio guide. Wspomnienia weteranów, narracja na poziomie Davida Attenborough i pięknie przygotowana piesza trasa, na której wszystko można dotknąć i zobaczyć słuchając w tle dźwięków młotów kujących skały i japońskich strażników krzyczących "speedo"! Najwyższy poziom. Po godzinie w dżungli człowiek naprawdę ma dość (czas pracy więźniów dochodził do 18h) i pomaga to zrozumieć jakim koszmarem było przebijanie się przez skały i bambusowe zarośla w tym piekelnym upale, błocku, robalach i z malarią i bąblami na rękach. O innym fragmencie tej budowy opowiada słynny film "Most na Rzece Kwai" (przez który to most też dziś przejechaliśmy pociągiem) http://youtu.be/83bmsluWHZc. Kolejny bardzo udany dzień i nieoczywista atrakcja turystyczna, którą z ręką na sercu umieszczam wyżej niż Pałac Królewski w Bangkoku. Kuba

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wszystko złoto co się świeci

 A moja Mama pyta czy te świątynie nie są kiczowate. I ja nie wiem. To złoto wszędzie…Chyba są. Ale bardzo mi się podobają. Wczoraj Marble Temple (u góry) – kompletnie pusta, z mnichami w malowniczych, pomarańczowych wdziankach. Dzisiaj atrakcja nr 1 Bangkoku: Świątynia Szmaragdowego Buddy. Kolory i faktury odbierają dech. Jednak dziki upał wali po głowie pięściami,  a tłumy Chińczyków i pomieszanie języków sprawiają, że chcesz uciekać do swojego klimatyzowanego hotelu. Maja



niedziela, 23 sierpnia 2015

Normalnie



Tysiące, jeśli nie setki tysięcy, ludzi robi dokładnie to co my. Nie ma w tym nic specjalnego, odważnego, wyjątkowego. Po prostu na jakiś czas zmienia się kraj, w którym się mieszka i się zwiedza (albo górnolotnie: „podróżuje”).  Może jest to wciąż spotykane rzadziej niż grillowanie w sobotę albo piwo i Liga Mistrzów w środę, ale naprawdę bez szału („nie ma festynu” jak mawiał klasyk). Co więcej pewnie pojechalibyśmy do Toskanii albo Portugalii gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, więc szału jeszcze mniej bo wybraliśmy opcję budżetową. Nie zmienia to faktu, że prowadzimy bloga, robimy tysiące zdjęć i podniecamy się jak Reksio wołowiną. Bo wciąż traktujemy ten czas jak niekończące się wakacje. A wakacje to czas bez pracy, czyli fajnie. I tu się pojawia to schizofreniczne uczucie, że coś co jest normalne traktujemy jak „niewiadomoco”. Cud jakiś, niemożliwość, akt heroizmu. Mam nadzieję, że to minie, że wyzdrowiejemy i zaczniemy to traktować z należytą normalnością (bo przecież dłużej się jedzie pociągiem ze Szczecina do Zakopanego niż leci z Polski do Bangkoku). Bez zblazowania oczywiście, ale z normalnością.
I schodząc na ziemię: za wysoki jestem na Tajlandię. Łeb mam poobijany, ludzie patrzą na mnie jak na dziwo. Walnąłem już w sufit w 7-Eleven (taka całodobowa Żabka), dwa razy w busie (w tym w wiatrak w naszej ulubionej linii numer 1.), na moście Phra Pin Klao przylutowałem w jakiś betonowy element (który prawie mnie znokautował,  bo walnąłem z pełnym impetem) i dziś w znak „OPEN” na rynku przy CH Robinson (aż zgubiłem okulary). Mam nadzieję, że już wkrótce zacznę to traktować z należytą normalnością. Na razie mam siniaki. Kuba
 








The norm


There are thousands (if not hundreds of thousands) of people doing exactly the same thing as Maja and me are doing. There is nothing exclusive in it, there is nothing brave or extreme. It is just moving to another country/countries for some time. It is maybe a bit unconventional but nothing to boast about. Most probably if we had more money we would spend it in Italy or Portugal enjoying time off work. Yet we still write this blog, yet we make photos and document this as a big adventure. We are super excited and call it “a journey of life”. Somewhere in time we made ourselves believe that life is about work and we forgot about the importance of leisure (very interesting read: http://www.brainpickings.org/2015/08/10/leisure-the-basis-of-culture-josef-pieper/). It is a very strange schizophrenic feeling that I hope to get rid of over time. To treat this state of mind as “the norm”. and OK we are far from home but it took us 12h to get here. It takes more to go from Szczecin to Zakopane in a night train…
And to get down to earth: my head hurts cause I am too tall for Thailand. I already hit the ceiling in 7-Eleven (local 24/7 grocery), twice in a bus (including a fan on our favourite line no. 1 - on the picture attached), once on the stairs on the Phra Pin Klao Bridge (almost knocked me down, I still have a bump) and once on the market next to Robinson shopping mall (damn signs, leave my glasses alone!). Hopefully I will get used to that and will treat is as “the norm”.