Wędrowanie
nocą po wielkim, nieznanym mieście, gdzie nazwy ulic wyglądają jak gryzmoły,
które się rysuje na nudnych spotkaniach, nie jest bardzo rozsądne. Jednak mój
Tata, który zwiedził pół świata nigdy nie używa mapy tylko idzie „na azymut”.
Jeśli się
zapamięta punkt, z którego wychodzisz i starasz się całą trasę, którą
przemierzasz odnosić do niego – faktycznie można wrócić do hotelu bez problemu.
Po drodze nawiązaliśmy interakcję z tubylcami. Zapytaliśmy grupkę starszych
kobiet gdzie jest Khao San – każda z nich pokazała jednocześnie inny kierunek, po
czym wybuchły śmiechem widząc swoją niekompetencję i poradziły „Tuk tuk”. A my
na to na migi, że „tuk tuki są dla mięczaków” i że chcemy na piechotę na co one
z uznaniem zrobiły „Ooooooooooo”, zupełnie jak po polsku.
Zjedliśmy
niezidentyfikowane, bardzo smaczne obiekty mięsne nadziane na patyk w cenie 1
zł (10 BHT). Mam tylko nadzieję, że nie były to karaluchy – te, które biegają
po chodnikach nocą są wielkości małych myszy… Poza nimi na razie w Tajlandii
podoba mi się wszystko. Maja
Podziwiam Waszą odwagę, a z z drugiej strony wiem jak to jest, że w człowieku gotuje się czasem tak, że ma ochotę zrobić sobie "Into the Wild" :)
OdpowiedzUsuńUważajcie na siebie i bawcie sie dobrze:)
Będę Was obserować!
Pozdrawiam,
Szafa!