We Francji czułem się jak Conan Barbarzyńca. Wielki chłop otoczony małymi, zniewieściałmymi chłopczykami. Nie określiłbym się jednak mianem człowieka szczególnie odważnego, a nocą na Dębcu mam pełne portki. W Tajlandii, tej zwiedzanej z
plecakiem, mimo że jest krajem dość cywilizowanym, to czuję czasem się
bardziej jak na Dębcu właśnie. A to wyskoczy horda psów, które z jakiegoś
powodu akurat na nas muszą szczekać, a to przebiegnie mi pod nogami karaluch
czy inny wij i wzdrygnie mnie tak, jak w Polsce nic nie wzdryga. A w tle fruwają denga, malaria, bomby, konflikty religijne, rozboje i
oszustwa (tak przynajmniej wynika z raportów MSZ, aplikacji iPolak, wiadomości
oraz Lonely Planet). Idąc wczoraj wąskimi uliczkami w
Nakhom Pathom, zadając przechodniom pytanie „rot faj ju
ti naj” (gdzie jest pociąg) miałem wrażenie, że zgubiliśmy się, koniec. 40
stopniowy upał zeżre nas o świcie, w otwartych ranach zalęgną się czerwie, a potem
to już tylko gangrena, halucynacje i śmierć. Bilety przepadną, nie zdążymy, nie
mamy mapy ani internetu. Naprawdę, bycie stu kilowym bysiem na nic się zdaje,
jak nie wiadomo gdzie się jest, burczy w brzuchu a pot ścieka po plecach i piersiach (bo plecak z rzeczami z tyłu + torba dzienna z wodą z przodu). Do tego ciągle coś po
człowieku łazi: muchy, komary, takie małe coś co jest skrzyżowaniem meszki z
ćmą… . A potem się okazuje, że po drodze
jest piękna świątynia Buddy, stragan z kurczakiem na patyku, a na stacji czeka
pociąg o standardzie wyższym (szersze kojo) niż w PKP. I
lęk mija. Żona całuje na dobranoc, w brzuchu pełno. Jest książka, wiatrak. I
jedziemy do Surat Thani. Kuba
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz