czwartek, 20 sierpnia 2015

Bangkok: dzień pierwszy







Wędrowanie nocą po wielkim, nieznanym mieście, gdzie nazwy ulic wyglądają jak gryzmoły, które się rysuje na nudnych spotkaniach, nie jest bardzo rozsądne. Jednak mój Tata, który zwiedził pół świata nigdy nie używa mapy tylko idzie „na azymut”.
Jeśli się zapamięta punkt, z którego wychodzisz i starasz się całą trasę, którą przemierzasz odnosić do niego – faktycznie można wrócić do hotelu bez problemu. Po drodze nawiązaliśmy interakcję z tubylcami. Zapytaliśmy grupkę starszych kobiet gdzie jest Khao San – każda z nich pokazała jednocześnie inny kierunek, po czym wybuchły śmiechem widząc swoją niekompetencję i poradziły „Tuk tuk”. A my na to na migi, że „tuk tuki są dla mięczaków” i że chcemy na piechotę na co one z uznaniem zrobiły „Ooooooooooo”, zupełnie jak po polsku.
Zjedliśmy niezidentyfikowane, bardzo smaczne obiekty mięsne nadziane na patyk w cenie 1 zł (10 BHT). Mam tylko nadzieję, że nie były to karaluchy – te, które biegają po chodnikach nocą są wielkości małych myszy… Poza nimi na razie w Tajlandii podoba mi się wszystko. Maja

1 komentarz:

  1. Podziwiam Waszą odwagę, a z z drugiej strony wiem jak to jest, że w człowieku gotuje się czasem tak, że ma ochotę zrobić sobie "Into the Wild" :)

    Uważajcie na siebie i bawcie sie dobrze:)
    Będę Was obserować!
    Pozdrawiam,
    Szafa!

    OdpowiedzUsuń