sobota, 2 stycznia 2016

Droga do Luang Prabang

Droga do Laosu zapowiadała się wesoło. Obejmowała kilka środków lokomocji (auto, tuk tuk, autobus, songtaew, łódź), zakładała czasową precyzję i organizacyjną sprawność. Zaczęliśmy z wyprzedzeniem umawiając kierowcę w hotelu, który miał zabrać nas o 7:00 rano z Chiang Rai do Chiang Khong. Zanim to nastąpiło, ok 22:30 gdy pakowaliśmy się w najlepsze rozległo się pukanie do pokoju i przemiła pani oznajmiła, że kierowca jednak będzie zajęty. I że zamówi nam taksówkę, która zawiezie nas na dworzec autobusowy. I że spoko, wszystko ekstra, na pewno zdążymy, dobranoc, witamy w Tajlandii. Profilaktycznie przesunęliśmy godzinę wyjazdu na 6:20 i lekko poddenerwowani poszliśmy spać.
Taksówka była na czas, co było pierwszym i nie ostatnim pozytywnym zaskoczeniem tego dnia. O 6:29 byliśmy na dworcu gdzie czekał na nas autobus do Chiang Khong. Ruszał o…. 6:30! Złapaliśmy go w ostatnim momencie i zajęliśmy po dwa miejsca układając się do snu. Maja spała a mnie obudziło wstające słońce – widoki były przepiękne, nad polami unosiła się mgiełka, a szczyty gór tonęły w chmurach. O 8:30 autobus zatrzymał się i z okrzykiem „Lao, Lao” zostaliśmy wystawieni przy drodze, gdzie stało kilka tuk tuków i pan z polaroidem. Zdjęcia do wizy mieliśmy przygotowane, więc pan fotograf obszedł się smakiem. Tuk tuk był niezbędny bo zastosowano wobec nas znaną azjatycką technikę „nie damy ci wyboru, bo jeszcze coś wymyślisz i nie zarobimy” i zostaliśmy wysadzeni  z plecakami pośrodku niczego. Po 10 minutach, wesołej rozmowie i nieudanych negocjacjach byliśmy już na przejściu granicznym.
Zdobycie tajskiej pieczątki trwało minutkę i wsiedliśmy do kolejnego autobusu, który przewiózł nas przez Most Przyjaźni. Przekroczyliśmy Mekong i znaleźliśmy się w Laosie. Załatwienie wizy wjazdowej zajęło nam niecałą godzinę i kosztowało 31 USD. Formalnie i faktycznie byliśmy gotowi gnać do portu by łapać łódkę na południe!
Ale hola, hola biały głupcze. Pośpiech nic ci nie da gdy sogtaewy czekają na wypełnienie białą masą. „But we have a boat to catch at 10:30!” nie robiło na nikim wrażenia. Wpatrywanie się w cielęce oczy i grymaśny, bezzębny uśmiech kierowcy urozmaicało nam oczekiwanie. 10:30 łomotała a wskazówki zegara pokazywały 10:25. Ci którym się spieszyło organizowali przejazd do samego Luang Prabang jeszcze w Chiang Rai (1700 Bahtów – chyba upadli na głowę) i wsiadali właśnie do podstawianych autobusów. Ci którym się spieszyło ale uznali, że dadzą sobie radę nazywali się Maja i Kuba i siedzieli sami na pace małego Mitsubishi.
Kolejni ludzie dosiadali się do nas ospale. Dwie dziewczyny z Izraela chciały jechać do Zipline Advdenture a Szwed do… Biura Informacji Turystycznej. Gdy zobaczyłem, że na tagu od bagażu ma wpisanę datę przyjazdu 22.12 wiedziałem już, że niejeden Laotańczyk na nim zarobi. W każdym razie w naszym songtaewie każdy chciał jechać w inne miejsce, czas do odpłynięcia łódki minął a my mieliśmy coraz pełniejsze portki.  W końcu Laotańczyk ruszył. Nie było w nim pośpiechu, nie był też jakoś ostentacyjnie powolny. Był tajsko-laotański (i takie też waluty oprócz USD przyjmował).
O 10:55 byliśmy w porcie. Spóźniliśmy się raptem 25 minut więc szansa, że złapiemy łódkę była bardzo duża… i nie myliliśmy się! Łódka ostatecznie odpływa o 11:50 (witamy w Laosie) i już o zmroku (18:00) jesteśmy w Pakbeng pierwszym i ostatnim postoju na drodze do Luang Prabang. 




Z tegoż nastawionego na dojenie frajerów miejsca wyrywamy się łódką o 8:30 (czyli 9:25) by dopłynąć do… no właśnie oczekiwałby człowiek, że do Luang Prabang, ale nie. Łódź zatrzymuje się 7 km od miasta, żeby dać zarobić tuk tukowej mafii czekającej w środku niczego na wymęczonych turystów. Po bardzo krótkich negocjacjach płacimy absolutnie kosmiczne 40 tysięcy kipów (20 zł za parę) i ruszamy w drogę.
Po drodze mijamy jeszcze parkę Holendrów, którzy postanowili nie płacić złodziejskiej stawki i dojść do miasta piechotą. Podziwiam ich i szczerze współczuje spaceru wzdłuż zakurzonej drogi. Jednocześnie przypomina mi się spacer na Koh Samui (tam chcieli od nas 60 zł za 10 km) i już wiem, że Laos będzie bardzo podobny do Tajlandii. O tym czy miałem rację, już wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz