poniedziałek, 4 stycznia 2016

Uwięzieni w Laosie



Prawda jest taka, że jadąc do Laosu zupełnie się do tego nie przygotowaliśmy. Nie wiedzieliśmy o tym kraju prawie nic, poza tym że jest bardzo biedny i przez jego środek płynie Mekong. Ponieważ Kuba bardzo chciał spławić się Mekongiem, a ja lubię biedne kraje (wydawało mi się że będziemy się czuli jak krezusi;)) uznaliśmy że Laos to dobry pomysł.
Okazało się jednak, że ten kraj jest jak rosiczka. Zwabił nas do swojego pięknego środka, a teraz nie możemy się z niego wydostać. Kraj biedny nie oznacza tani: każda rzecz jest importowana z sąsiedniej Tajlandii lub Wietnamu, sprawiając, że paczka czipsów czy Snikers kosztuje w przeliczeniu 10 złotych. Śpimy w najtańszych hotelach a naszym jedynym kryterium wyboru jest to, żeby nie było pluskiew: trudno jest znaleźć coś poniżej 150 złotych za noc. Okazało się też, że nie ma tu kolei a autobus do Wietnamu jedzie…30 godzin. Ponieważ chcemy się tam dostać  a nie mamy cierpliwości do długich, autobusowych podróży postanowiliśmy podzielić naszą podróż na mniejsze etapy…czyli niestety zostać dłużej w Laosie. Chętnie byśmy się już z niego ewakuowali także ze względu na ludzi. Po Tajlandii i Indonezji przyzwyczailiśmy się do niezwykłego ciepła ich mieszkańców. Zdarzało nam się spotykać obcych na ulicy, którzy machali do nas i cieszyli się na nasz widok jak nasze mamy po długiej rozłące. W hotelach czy restauracjach obsługa zawsze była uśmiechnięta i pomocna. W Laosie zamawiasz zupę ziemniaczaną a dostajesz pomidorową. Zamawiasz sok bananowy a dostajesz pomarańczowy. Pani jest obrażona gotując, a gdy uprzejmie zwracasz uwagę że doszło do pomyłki – nie rozumie. Jest zupa? Jest. Jest sok? Jest. No to o co chodzi?
Po stronie plusów jest na pewno Luang Prabang. Niewielkie, ciche miasteczko przez które sunie majestatycznie Mekong. Najpiękniej wygląda o świcie, kiedy wszystko jest szare, z wyjątkiem pomarańczowych szat mnichów, którzy zbierają poranną ofiarę od wiernych. Unosi się tu kolonialny, europejski duch ładu i azjatycka duchowość, która wycisza.


Bardzo smakowało nam też laotańskie fondue: w ceramicznym stole jest dziura, do której wsadza się pojemnik z rozżarzonym węglem. Na to kładziony jest jakby odwrócony durszlak z małą rynienką dookoła. Na szczycie kładzie się kawałek tłustej słoninki, która się topi i ścieka po ściankach, na których układa się plasterki mięsa. Do rynienki wlewa się rosół i wrzuca do niego to, co ma się pod ręką. W naszym koszyczku były grzyby, makaron, kapusta, jajko. Za pierwszym razem byliśmy nieco oszołomieni, mięso nam się przypalało, nie wiedzieliśmy kiedy co wrzucać do zupy i posiłek mimo że pyszny, był nieco stresujący. Za drugim razem podobało nam się tak bardzo, że zastanawialiśmy się jak otworzyć podobną knajpę w Polsce.
Wielką zaletą Laosu jest nieokiełznana, bujna przyroda, ale to już temat na osobny post. No dobra, nie jest taki zły ten Laos;) Maja

3 komentarze:

  1. Jak o jedzeniu to się zdecydowanie ozywiacie.Czekamy na knajpe☺

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak czytam i nie mogę uwierzyć.. noclegi w Laosie są droższe niż w Tajlandii ? Pokój 2-osobowy 35 USD za noc i to jeden z tańszych ?? Pamiętam, że ja tam płaciłem 3-5 USD za miłe pokoje z klimatyzacją..

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej Piotr, myślę, że to "magia" Luang Prabang i turystycznego Vang vieng. W Vientiane udało nam się przespać taniej (ok 60zł), a w Konglorze już za 60.000 KIP (30zł). To co się dzieje w Luang Prabang z cenami to jest w ogóle szaleństwo: skuter na 24h kosztuje 120k KIP (i nie ma taniej, po prostu nie ma!), tuk tuki są również oderwane od rzeczywistości (po 60k od osoby za 20km!) nie wsopminając o napojach i jedzeniu (snickers najtańszy 20k KIP czyli 10 zł), tak samo kanapki, szejki owocowe. Tylko piwo tanie bo po 12-15k KIP. Pozmieniało się, ale nie my jedni o tym piszemy: http://www.nomadicmatt.com/travel-blogs/cost-traveling-laos/

    OdpowiedzUsuń