czwartek, 31 grudnia 2015

ครอบครัว czyli rodzina



Wiele osób pyta nas, jak minęły nam święta. Dziękujemy, było ciepło, rodzinnie i nawet śpiewaliśmy kolędy. Wigilię spędziliśmy w Thaton w towarzystwie mojej mamy i brata. Mieliśmy opłatek i szopkę, marcepan i pierniki oraz świeczkę Caritasu. Mieliśmy też przynajmniej 10 gatunków owadów w pokoju, ale to już nieistotny szczegół. W stajence na pewno było więcej. 
Samo Thaton odwiedziliśmy po krótkim pobycie w Ayutthayi, Chiang Mai i Chiang Rai. Nie mam autoryzacji do wrzucania zdjęć rodzinki, ale nielegalnie przemycę kilka fotosów i króciutko opowiem o naszej świątecznej podróży i obejrzanych miejscach (które pewnie doczekają się osobnych postów). Żeby nie przeciągać: z rodzinką najlepiej się wychodzi na zdjęciach (i podrożuje po Tajlandii:))



Zaczęliśmy w Bangkoku gdzie odwiedziliśmy kolejne piękne miejsca (to miasto się nie nudzi): Wat Traimit z pięknym złotym posągiem Buddy, Chinatown po raz wtóry, dom Jima Thompsona. Spławiliśmy się naszą ulubioną łódką (cóż za tłok tym razem!) i odprowadziliśmy blade twarze do Wat Pho.  I po ponad 4 miesiącach w Azji po raz pierwszy zjedliśmy duriana. Jak dla mnie ohyda - smakował mocno cebulowo, ostry i intensywny smak łączył się z zupełnie nie przystającym zapachem. Ale w sumie nie wiem co gorsze czy smak czy zapach. Powiedzieć, że mamie smakował to może za dużo, ale zjadła najwięcej.

Z Bangkoku ruszyliśmy do Ayutthayi gdzie chodziliśmy i jeździliśmy rowerami po tajskim Biskupinie. Mnie nie urzekło (dużo cegieł), ale przeziębienie wywiezione z Bangkoku mogło odegrać w tym swoją rolę. Poza tym obejrzeliśmy już milion świątyń i coraz trudniej jest się nam nimi ekscytować. Myślę, że właśnie dlatego odpuścimy Kambodżę i Angkor Wat – stanie w kolejce do zrobienia zdjęcia nam się nie uśmiecha.
Następny przystanek to Chiang Mai, które jest fantastyczne jeśli chodzi o jedzenie i wybór noclegów. Dotarliśmy tam nocnym pociągiem (13h jazdy). Kurs gotowania i nocny spacer przez miasto oblężone setkami straganów to zdecydowanie jasne punkty naszej wycieczki. No i Konrad zmobilizował mnie swoją odwagą do zjedzenia świerszcza (sam zjadł najobleśniejszego z robali – no może oprócz karaluszka - bamboo worma, który wygląda jak napompowana larwa muchy). A świerszcze nie smakują jak kurczak, raczej jak siano (na zdjęciu bamboo worm w ręce brata tuż przed spożyciem).


Na koniec Chiang Rai – najcudowniejsza obsługa w hotelu jaką kiedykolwiek spotkaliśmy (Huen Chan Thip), fantastyczne jedzenie (żeberka w Celsius 71 i przedświąteczna żywieniowa orgia w Hungry Wolf’s), biała świątynia oraz początek i koniec pięciogodzinnego (w jedną stronę) spływu po Mae Kok. I tak właśnie w dużym skrócie wyglądał okres przedświąteczny i święta. Czyż nie pięknie?
Nowy Rok w Luang Prabang skąd pisze te słowa życząc wszystkim czytelnikom do siego roku!
 

1 komentarz:

  1. Miło było obejrzeć zdjęcia (bez autoryzacji) i przypomnieć sobie jak fajnie się bawilismy.Twoja mina jak patrzysz na robala w palcach brata bezcenna. Dzisiaj gdy za oknen - 4 stopnie trudno mi uwierzyc, że tam bylismy. Maju i Kubusiu byliście wspanialymi tourist guides, dziękuję za wszystkie niezapomniane chwile i poczucie bezpieczeństwa jakie dala mi cala wasza trojka. Wszystkim czytającym bloga polecam wakacje z podstarzalymi rodzicami, może być fajne☺

    OdpowiedzUsuń