Przedostanie
się do Wietnamu z Laosu nie było łatwe – spędziliśmy prawie dwa pełne dni w
drodze, tłukąc się tuk tukami, autobusami, minivanami…Ale nawet gdyby Wietnam
okazał się zaoranym, pustym polem – ze względu na jedzenie było warto się tutaj
dotelepać.
Naszym
pierwszym przystankiem było Hue w
środkowym Wietnamie. W czasie gdy Wietnam był kolonią francuską, cesarzowie z
dynastii Nguyen byli jedynie marionetkami. Pozbawieni realnej władzy budowali
sobie z nudów okazałe pałaco-grobowce…Martwi za życia próbowali zapewnić sobie
piękne życie pozagrobowe.
Niebo prawie
zawsze jest w Hue zasnute. Co robić kiedy prawie ciągle siąpi deszcz?JEŚĆ!:)
Chrupiące,
złociste Spring Rollsy.
Wieprzowinę
zapiekaną na trawie cytrynowej, którą układa się na papierze ryżowym z sałatą i
ziołami i zawija w rulon. Potem wyjmuje się trawę cytrynową, macza wszystko w
orzeszkowym sosie i omnomomnom:)
Zachwyciła
mnie też sałatka z pomelo i kwiatu bananowca, który posiekany na drobne
kawałeczki ma lekko orzechowy aromat.
Następnym
miejscem na naszym kulinarnym szlaku było Hoi
An. Pogoda wyraźnie się poprawiła – wyjrzało utęsknione słońce a z nim -
upał. A gdy jest gorąco najlepiej schronić się pod wiatrakiem w restauracji i
znowu jeść:)
Cau Lao –
tradycyjny, gruby makaron z wieprzowiną i chrupiącymi kwadracikami nie wiadomo
czego.
Małże Świętego
Jakuba zapiekane z trawą cytrynową, orzeszkami ziemnymi i szczypiorkiem. Każda
muszla eksplodowała aromatem jak mała bomba.
Soczysty,
niemalże surowy tuńczyk obsypany sezamem.
White Roses –
czyli pierożki o cieście delikatnym jak zgęstniała mgła, podawane ze smażoną
cebulką.
W Hoi An każdy
obiad i każda kolacja przez osiem dni była prawdziwą ucztą. Nie jest to jedyny
powód dla którego to miasto mnie absolutnie zachwyciło, ale o tym w kolejnym
poście…Maja
Kochani- żadni z Was leserzy w podróży.Powinniście byli zatytułować bloga "Łasuchy w podróży". Brzmiało by atrakcyjniej i może doczekalibyście się masowego czytelnictwa i komentarzy. A tak, to tylko mamusia się czasem wyzłośliwi:(
OdpowiedzUsuń