Kilka tygodni temu na Lomboku
wybuchł wulkan Rinjani. Wielka chmura wyrzuconego pyłu nadpłynęła nad Bali.
Przez kilka dni lotnisko było zamknięte i wielu urlopowiczów utknęło na wyspie.
Oczywiście wiele ludzi planujących pobyt na sąsiednim Lomboku wystraszyło się i
zrezygnowało. Dzięki Bogu! Mamy teraz wyspę praktycznie dla siebie.
Okazało się że faktycznie erupcja
trwa, i będzie trwała jeszcze kilka miesięcy. Ale jest to wybuch nie głównego
Rinjani, tylko „małego Rinjani” – stożka drugiego wulkanu, który utworzył się
wewnątrz głównego krateru. Postanowiliśmy objechać na skuterze wyspę,
zaczynając od północy – objeżdżając wulkan Rinjani dookoła. Zatrzymywaliśmy się
w 3 malowniczych wioskach:
#1 Senaru – Najpiękniejsze wodospady jakie widziałam w życiu.
Pierwszy jest łatwo dostępny, ale aby dotrzeć do drugiego Lonely Planet
twierdzi, że trzeba wziąć lokalnego przewodnika. My jednak uzbroiliśmy się w
mapkę narysowaną przez właściciela hotelu i dotarliśmy do niego jak po sznurku.
Kiedy zbliżałam się do kaskady
nie mogłam złapać tchu. Nie wiem czy to przez oślepiające piękno, czy przez
ogłuszający huk wody, czy przez atakujące maleńkie, mroźne igiełki wody.
Euforia. Myślę, że tak się człowiek czuje po heroinie. Byliśmy tam przez jakiś
czas całkiem sami.
#2 Sembalun Lawang – to miejsce, z którego atakuje się szczyt
Rinjani. Ze względu na erupcję szlak na szczyt jest zamknięty, poza nami nie
było więc żadnych turystów (hura!). Wydaje mi się, że to w tym miejscu odbywa
się światowa produkcja chmur. Mimo że w naszym hotelu nie było internetu (jak
żyć?) i umywalki, a w miejscowości nie było żadnych „atrakcji”, zostaliśmy tam
aż 3 dni. Wdrapaliśmy się na jedną z okolicznych gór, by zobaczyć w całej
okazałości wulkan, który zazwyczaj spowity jest w kokon z chmur. Kupiliśmy też garść
truskawek prosto z pola. Truskawki najlepiej smakują w listopadzie!
#3 Tetebatu – bezkresne ryżowe pola, w których poukrywane są jak
skarby wodospady. Złamaliśmy naszą niepisaną zasadę, by wszystko eksplorować
samemu i daliśmy zarobić lokalnemu przewodnikowi. Pokazał nam jak rosną
orzeszki ziemne, posiedzieliśmy razem na polu w słomianej wiatce, a potem
zabrał nas do wodospadu, który znajdował się tuż za jego domem, ukryty między
poletkami sąsiadów. Mimo że wodospad nie był wielki, ten prywatny wodny show
naprawdę nas zaczarował. Jakby czas zatrzymał się tam miliony lat temu, tuż po
stworzeniu świata.
Zobaczyliśmy potem „oficjalny”, główny wodospad – Jeruk Manis,
który jednak nieco nas rozczarował. Nie dość że wstęp kosztował nas prawie 100
zł (co na Indonezję jest prawdziwym zdzierstwem – dla porównania wstęp do
wodospadów w Senaru kosztował 10 zł), to jeszcze na miejscu były tabuny
lokalnych, rozwrzeszczanych małolatów ( wstęp dla tubylców za piątaka…).
Tutejsi chłopcy uskuteczniali skoki na główkę do płytkiej sadzawki, robili nam
ukradkiem zdjęcia no i robili strasznie dużo hałasu. Chociaż okoliczności
przyrody wprawiały w nastrój zen, było to mocno irytujące. (Sporo się napociłam żeby nie było ich widać na zdjęciu:) Dało nam to impuls
żeby ruszyć w dalszą drogę na południe wyspy…Maja
Zgadzam się ze " prywatny wodny show" jak zaczarowany. Pozostaje mieć nadzieję, że te miejsca pozostaną niekomercyjne bo fajnie mieć wybór Bali czy Lombok? Nie mogę uwierzyć, że kamery kina przygody tam jeszcze nie dotarły albo się mylę, czy Spielberg tam już był? ☺.Jak zawsze zdjęcia ekstra.
OdpowiedzUsuń