środa, 14 października 2015

Tour de Bali

Tytuł niniejszego wpisu nie jest zbyt fortunny, bo może sugerować, że braliśmy udział w jakiejś gonitwie. Zapewniam jednak, że z nikim się nie ścigaliśmy i korzystaliśmy z wolnego czasu i uciech jakie zapewnia Bali – miejsce stworzone do tego by zwiedzać je powoli, unikając tłumów. Chciałem podsumować dwadzieścia dni, ale jest to zadanie bardzo trudne. Z góry zatem przepraszam za ewentualne trudności w odbiorze. Dziś część pierwsza czyli etap południowy i wschodni. Część północną i zachodnią postaram się napisać gdy dotrzemy na Nusa Penidę.

Na Bali przylecieliśmy z Kuala Lumpur, wymęczeni miejskim gwarem i od razu stanęliśmy oko w oko z balijską turystyczną machiną, która wszystkie swe najgorsze cechy postanowiła skondensować w Kucie. Kuta jest kwintesencją komercjalizacji turystyki. Taksówki, naganiacze, wycieczki, kursy, masaże, magiczne grzyby… Jeden spacer ulicami tego miasta sprawił, że Kuala Lumpur stało się w naszych oczach Rewalem poza sezonem. Ma to swój urok. Tysiące turystów, oferta pozwalająca na dopieszczenie nawet najbardziej zwyrodniałych gustów, światła, muzyka… Chętnie przyłączyłbym się do chóru krytykantów, ale znalazłem w tym pewną magię. I chociaż męczyło mnie ciągłe mówienie „no thank you”, to wydaje mi się, że Kutę zobaczyć trzeba. Tak jak Sopot, Honolulu i St. Tropez.

Z Kuty, w której spędziliśmy w zasadzie jeden dzień pojechaliśmy do Ubud. Przyznaję bez bicia, że nie spodziewałem się cudów po mieście, które stało się ostoją ekspatów i najbardziej europejskim miastem na Bali. Zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony.  Jest czyste, zadbane (istnieją nawet pojemniki na recykling odpadów – rzecz do tej pory przez nas nie widziana!). Jakość jedzenia i baza hotelowa na najwyższym poziomie. I chociaż planowaliśmy spędzić tam raptem dwa-trzy dni to i po pięciu czuliśmy niedosyt. Ubud bowiem jest nie tylko wypełniony atrakcjami, jest też nimi otoczony i sam w sobie jest atrakcją (vide post Mai ze zdjęciami architektury). Oprócz turystycznych evergreenów jak Monkey Forest (las pełen małp, straszna turystyczna wyciągarka pieniędzy, nie warto) są zupełnie bezpłatne tereny spacerowe (Campuhan Ridge Walk) czy oddalone o 10 minut jazdy skuterem pola ryżowe. I oczywiście można pojechać na najsłynniejsze w Tegalalang, ale wokół miasta jest wiele ciut mniej atrakcyjnych wizualnie, ale zupełnie pustych (choćby w drodze na Mt. Batur).


Ubud zapamiętam jednak przede wszystkim dzięki trzem „atrakcjom”: kursowi gotowania, pokazowi tańca Kecak i wizycie w museum Arma. Każdej z nich mógłbym poświęcić osobnego posta, ale postaram się podsumować jednozdaniowo. Kurs gotowania to sześciogodzinny maraton krojenia, siekania i smażenia, który rozpoczynał się godzinną wycieczką na targu a kończył siedmiodaniową ucztą. Super!  

Kecak Dance Show odbywał się na naszej ulicy i był przygotowywany przez jej mieszkańców (zdjęcia i opis na ich stronie http://www.kecakdance.com.) Trudno opisać słowami to niesamowite przedstawienie, więc załączam fragment filmu „Baraka”, na którym doskonale widać o co chodzi: https://www.youtube.com/watch?v=aGXcnWUqV-Y (bez ognia, tancerek i w dzień, ale za to ze zbliżeniami na pogrążone w transie twarze). I na koniec wizyta w muzeum pana Agung Raia, który jest balijskim Kulczykiem i poświęcił swoje życie balijskiej kulturze. Mieliśmy przyjemność posiedzieć z panem Raiem na ławce w jego muzeum i myślę, że słuchanie jak mówi z pasją i radością o tym co osiągnął, sprawiło, że ARMA zajmuje tak ważne miejsce we wspomnieniach z Ubud.
Po pięciu dniach w Ubud, ruszyliśmy do Amedu, w drodze dokąd spotkaliśmy Olgę i Maćka, z którymi odtąd to podróżowaliśmy. Amed to wiocha. Cudowna wiocha z dobrym jedzeniem i świetnym snorkelingowym spotem (Jameluk Bay) oraz wspaniała baza wypadowa do dalszych podróży. Razem z naszym wspaniałym skuterem Hondą Vario odbyliśmy wycieczki do wraku USS Liberty w Tulamben (widać go świetnie nurkując z rurką bo tak się ładnie połozył na dnie, że dziobem sięga prawie powierzchni wody) oraz do Lempuyang Temple. O jeździe naszymi skuterkami na górę Lempuyang możnaby nakręcić niezły thriller: skuter Maćka i Olgi nie był w stanie pokonać niektórych przewyższeń i Olga musiała zasuwać pieszo a niektóre fragmenty trasy  składały się z grubo tłuczonego gruzu przy nachyleniach rzędu 45 stopni. Było ciężko, ale jak już dojechaliśmy okazało się, że warto. No i odkryliśmy, że istnieje inna droga i zjazd zajął nam jedną trzecią czasu potrzebnego na wdrapanie się na górę.

 
Z Amedu jechaliśmy dalej do Loviny, Munduk, Pemuteranu, Medewi i Sanuru, ale to już chyba w następnym poście, bo takie sprawozdawstwo to się chyba ciężko czyta. Czy nie? Kuba

4 komentarze:

  1. Jak zawsze czyta się ekstra, kolejnych fantastycznych wrażeń z Nusa Penida, do następnego czytania☺

    OdpowiedzUsuń
  2. Proszę o zdjęcia z góry Lempuyan (skoro było warto wdrapywać się).

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobre jakościowo zdjęcia Wam wychodzą, pogratulować :-)
    Mogę spytać jakim aparatem robione były pierwsze 4 fotki w tym poście (tarasy, gotowanie, świątynia) ??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Aparat to Sony alpha 5000. Wybraliśmy bo najlżejszy. Dobry idiot camera ale zmiana jakuchkolwiek ustawień jest bardzo trudna (wyjątkowo nieprzyjazne menu). Jakbyś chciał recenzje to daj znać;). Kuba

      Usuń