Prawda jest taka, że jesteśmy
lamerami. Miały być wyjazd do dzikiej Azji, emocje i Indiana Jones a tak
naprawdę to wszystkie dotychczasowe punkty na naszej trasie – Koh Tao i Koh
Phangan, Kanchanaburi w Tajlandii, Kuala Lumpur, Bali – pełne były turystów z
takimi samymi przewodnikami „Lonely Planet”… Były zachwycające, ale - jak się
łatwo domyślić - nie były wcale takie „lonely”. Kilka razy udało nam się
zawłaszczyć jakąś rajską plażę w Tajlandii na kwadrans, albo samotnie zachwycić
wodospadem w mniej zadeptanej części Bali.
Jednak dopiero na wyspie Penida
możemy powiedzieć, że zeszliśmy z utartego szlaku. Jestem pewna, że istnieje
światowy spisek (masoni?;)) mający na celu ukrycie tej rajskiej wysepki. Lonely
Planet o niej milczy, strona Trip Advisor wspomina tylko o jednej plaży jako
godnej uwagi…
Dostanie się tutaj nie było
oczywiste. Z Bali popłynęliśmy najpierw na południe na wysepkę, która zaczyna
być modna: Lembongan. Wynajęliśmy skuter i w jeden dzień objechaliśmy ją w
całości z Ceninganem (wielkości może dwóch stadionów) – drugą wysepką połączoną
z Lembonganem wąskim, rozklekotanym mostem. Piękne plaże, klimatyczne beach
bary ale raczej pustawe, sporo hoteli rozsianych w rozsądnych odstępach.
Idealny resort dla plażowiczów, którzy nie lubią tłumów.
Zapytaliśmy jakiegoś lokalsa jak
się dostać na Nusa Penida – trzecią, największą wyspę wysuniętą na południe.
„Penida?A po co?My tam nie pływamy, tam nic nie ma”. Wyczytaliśmy w Internecie,
że raz dziennie powinna tam kursować „public boat”. Transport publiczny zawsze
jest sporo tańszy, nawet jeśli płacimy drożej jako turyści, dlatego
naciskaliśmy że łódka musi być „public”. Pan naradził się z jakąś panią z
okienka, powiedział żeby poczekać pięć minut i zniknął. Po chwili wrócił z
wiadomością że jutro o dziesiątej będzie na nas czekać publiczna łódź.
Wytargowaliśmy 150 zamiast 200 tysięcy Rupii, pani z okienka wypisała nam
długopisem bilet z napisem „PUBLIC” więc zadowoleni wróciliśmy do hotelu.
Nazajutrz stawiliśmy się w porcie o dziesiątej. Nie było promu czy publicznej
łodzi. Czekał na nas bezzębny rybak z łupiną wypełnioną koszami i lokalnymi
przekupkami. One płaciły 20 tysięcy Rupii…
Wszystkie baby poszły spać –
widać, że przemierzały tę trasę po raz setny. My nie mogliśmy nacieszyć się
lazurem wody i czuliśmy podekscytowanie – wiedzieliśmy że po raz pierwszy
naprawdę wypływamy z turystycznej mydlanej bańki.
Na miejscu pożyczyliśmy skuter i
objuczeni plecakami odszukaliśmy jeden z dwóch (!) hoteli na wyspie. Można też
wynająć pokój u tubylców, ale trzeba go dzielić z jaszczurkami i umieć
załatwiać się „na narciarza”. Ponieważ nie posiadam odpowiednich kompetencji,
postawiliśmy na Coco Resort – otwarty dwa miesiące temu, kuszący promocyjnymi
cenami, białymi parasolami i dużym basenem.
Po południu wyskoczyliśmy do
Crystal Bay – obłędnej plaży z malowniczą wysepką zwieńczoną świątynką jak
wisienka na torcie. Poza tubylcami wynajmującymi płetwy (rafa 10 metrów od
brzegu!), nie było na niej nikogo. Zjedliśmy na plaży Gado-Gado (warzywa z
ryżem i słodkim sosem z orzeszków ziemnych) za rekordowe 10 tysięcy Rupii (2,50
PLN) i wiedzieliśmy już że na Nusa Penida będzie nam dobrze. Maja
Widzę, że świetnie sobie radzicie :-) Jeśli chcecie uniknąć tłumów to chyba północna i zachodnia Tajlandia może być dobrym wyborem.. No i spora część Birmy chyba również jeszcze nieodkryta.Najbliżej macie na pewno Borneo chociaż to już bardziej hardkorowa wycieczka - ale na pewno warto :-)) A jeśli naprawdę chcecie zaryzykować i zapomnieć o turystycznych mekkach to jest jeszcze w okolicy Papua Nowa Gwinea :-)
OdpowiedzUsuńPółnocna Tajlandia jest na pewno na liście, Birma raczej też - co do reszty jeszcze zobaczymy:) Pozdrawiamy z Singapuru!
UsuńAle widzę, że nawet na najbardziej samotnej wyspie musi się znaleźć luksusowy hotel. Bo nie ma frajdy bez prysznica, internetu i czystej pościeli., isn`t it?
OdpowiedzUsuńSiemka leserzy!
OdpowiedzUsuńGratulujemy dedyzji o rzuceniu sie w dzikie i odlegle zakatki swiata:) Good on ya guys!
Jestescie coraz blizej Australii - dajcie znak, jesli planujecie zawitac w Sydney.
Pozdrawiamy,
Aga i Kuba
Wielkie dzięki! Fajnie że zaglądacie na bloga:) Australia wydaje się być faktycznie rzut beretem, kusi bardzo, ale tydzień w Australii to budżetowo mniej więcej miesiąc w Indonezji, więc pewnie będziemy trzymać się Azji. A Australię i Nową Zelandię zrobimy następnym razem, gdy będziemy już bardzo bogaci:P Trzymajcie się ciepło!M&K
Usuń