Penida jest niepozorna. Monotonne
wzgórza pokryte wysuszoną, rudawą glebą. Palmy kokosowe i serpentyny fatalnych
dróg a w zasadzie kamiennych ścieżek. Chciałoby się powiedzieć: Nic ciekawego.
Główne informacje które można znaleźć o niej w sieci, to że najpewniej się na
niej zgubisz i uważaj żeby nie zabrakło Ci benzyny na środku pustkowia…Gdyby
nie dzieci biegnące za naszym skuterem i lokalsi witający radosnymi okrzykami
„Helo!!!” można by pomyśleć że Penida jest nawet nieprzyjazna.
Drugiego dnia jechaliśmy zalani
żarem do najwyższego punktu na wyspie – Puncak Mundi. Na drogach
pustka, we wioskach pustka. A na szczycie góry – nagle jakieś 500 skuterów.
Trafiliśmy na walkę kogutów. Tłum mężczyzn, pot, testosteron i rozpaczliwe
pianie kogutów wypłoszyły mnie. Kuba się ostał i zrobił parę fotek.
Potem jechaliśmy w dół ku
wybrzeżu w poszukiwaniu wodospadu
Peguyangan. Droga wiła się po spalonych słońcem pagórkach, morza ciągle nie
było widać. Nagle droga się urwała jakby ktoś przeciął wstęgę asfaltu nożyczkami.
Przed nami chaszcze. I tylko huk jak przy lądowaniu samolotu zwiastował, że za
krzakami szaleje morze. Kilka kroków i nagle poczułam, że mam gęsią skórkę.
Jakby obraz docierał z opóźnieniem do świadomości, najpierw uderzając ciało.
Fale dokonujące harakiri o
strzeliste klify, wodospad wytryskujący z mięsistej zieleni prosto do oceanu,
świątynka przylepiona do skały i turkusowa sadzawka w której można było się
schłodzić obserwując buzującą i dziką przyrodę. Kiedy przyklejeni do ściany
klifu, na miękkich jak z waty nogach dopełźliśmy do tej oazy była tam tylko
pluskająca się gromadka miejscowych dzieci. Po chwili taktownie zostawiły nas
samych. Myślę, że to najpiękniejsze miejsce jakie kiedykolwiek widziałam w
życiu.
Kolejnego dnia wybraliśmy się na
plażę Gamat. Przyszliśmy w porze
odpływu, gdy słońce rzucało długie, ukośne cienie i wszystko zalane było złotym światłem. I tym
razem byliśmy ZUPEŁNIE SAMI. Niezwykłe było to, że rafa koralowa postanowiła
wypełznąć na ląd. Palczaste koralowce zaczęły wystawać ponad lustro wody.
Dziwaczne stwory na co dzień zaszyte w głębinie – trudno powiedzieć czy
pochodzące z królestwa roślin czy zwierząt – dały się oglądać z bliska
przykryte jedynie cienką woalką wody.
Jaskinia Giri Putri – kwintesencja charakteru Penidy: niepozorna szczelina w skałach, która kryje w sobie wspaniałe świątynie. Trzeba było przejść w kucki jakieś dwa metry by znaleźć się w spowitej mgłą kadzideł i wilgoci gigantycznej jaskini. Wewnątrz wibrowała jakaś niezrozumiała dla nas, ale odczuwalna energia. Przy jednym z ołtarzy znajdowało się święte źródło, do którego licznie pielgrzymują Balijczycy.
Plaża Atuh – Znów dramatyczne klify, fale chlastające skały i
piasek jak mąka. Gdy przyszliśmy cztery osoby pluskały się w wodzie, ale po
chwili byliśmy całkiem sami. Sesja zdjęciowa z samowyzwalaczem w stroju Adama i
Ewy zakończyła się jednak fiaskiem – mamy tak blade pośladki w stosunku do
reszty ciała, że wyglądamy po prostu idiotycznie :) Maja
Piekne widoki i cudowne wrażenia budzą w Majusi utalentowaną literatkę!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNie sądzę, żeby komuś te pośladki mogły się nie spodobać :-)
OdpowiedzUsuńPięknie macie i pięknie żyjecie. Ciekawa jestem, co w ŚRODKU się zmienia. Całuski
.. tez odnoszę wrażenie ze wrócicie nieco odmienieni tym podróżowaniem. Maju faktycznie rozwijasz się literacko, może to kolejna twoja pasja i znów piękne zdjęcia, patrząc chce się żyć. Buziaki szczesciarze.
OdpowiedzUsuń