niedziela, 18 października 2015

Tour de Bali cz. 2



Gdzie to ja… A! Amed. Po przygodach z nurkowaniem i jeżdżeniem skuterami przenieśliśmy się dalej na zachód przy pomocy uroczego, lekko zakręconego kierowcy, którego imienia za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć. Maja mówi, że Gede więc niech będzie. Gede ma SUVa i za przewiezienie czterech osób (nadal podróżowaliśmy z Olgą i Maciejem) do Loviny policzył  coś koło 700 tysięcy Rupii. Po drodze mieliśmy zahaczyć o górę Batur (wspinanie się na nią jest wielką atrakcją a kolejki są jak na Giewont więc spasowaliśmy) i gorące źródła tamże. Podróż z Gede rządziła się jednak swoimi prawami i co rusz zatrzymywaliśmy się aby obejrzeć jakieś balijskie cuda (zresztą na naszą prośbę, coby zrobić zdjęcia i trochę się doedukować). W ten sposób nie daliśmy rady wykąpać się w źródłach (zresztą wg Gede nic specjalnego) ale zobaczyliśmy jak rośnie snake fruit, orzeszki ziemne, goździki, ryż... Nasz kierowca sprawiał wrażenie jakby na rolnictwie zjadł zęby i opowiadał o wegetacji ryżu nie tylko ze znawstwem ale i z nieoczekiwaną pasją. 

Fantastyczna była to podróż z dodatkowym niespodziewanym postojem w Pura Besakih, która jest jedną z najważniejszych świątyń na całej wyspie. O tym, że próbowali nas tam naciągnąć na „donation” (mimo że zapłaciliśmy wcześniej za bilet) a potem na „you cannot enter without a local guide” pisać nie będę bo się niewąsko zdenerwowałem. Maja już wrzucała zdjęcia ale jeszcze jedno dorzucę.

Gdy już wiedzieliśmy że nici z kąpieli w gorących źródłach (było za późno, żeby miało to sens) Gede zaproponował, że pokaże nam plantację kawy. Zgodziliśmy się ochoczo. Po lewej arabika, po prawej robusta a na środku… Luwak! Cudowny gryzoń, który w swoim układzie trawiennym, że użyję eufemizmu, produkuje najdroższą kawę świata. Czy chcemy filiżankę? No ba! Jedna parująca filiżanka tego brązowego naparu kosztowała 50 tysięcy Rupii. Gede stwierdził, że on nie pije „shit coffee”, ale co on tam wie. My nie zrażenie wzięliśmy po łyku i… nic. Nic specjalnego. Kwaskawa, niezbyt aromatyczna kawa, w której absolutnie nie wyczuliśmy obiecanej czekolady i orzechów. Na szczęście oprócz lekko rozczarowującej Kopi Luwak dostaliśmy lokalne produkty do przetestowania (kawa kokosowa, waniliowa, żeńszeniowa i tradycyjna balijska oraz dwa rodzaje herbat: cytrynowa i imbirowa) i opuściliśmy plantację bardzo zadowoleni.

Do Loviny dotarliśmy już po zmroku raczeni przez kierowcę historiami o balijskiej mafii, magii, stosunkach społecznych i jego pobycie w więzieniu (historie były niepowiązane, więc nie będę przywoływał). Na odchodne Gede polecił nam inne gorące źródła (Maja już wrzucała z nich zdjęcia) – Air Banjar, do których udaliśmy się rankiem dnia następnego. A dzień był to ciepły i pełen przygód. Oprócz źródeł zobaczyliśmy bowiem Munduk (cudowne górskie miasteczko w środku wyspy) i jezioro Tamblingan. Chyba też wtedy postanowiliśmy ostatecznie, że właśnie Munduk będzie naszym następnym miejscem docelowym.


I właśnie Munduk wybrałem swoim dotychczas ulubionym miejscem na Bali. Przede wszystkim jest tu chłodno. Wysokość robi swoje a do tego położenie na grzbiecie góry gwarantuje przewiew i fantastyczne widoki. I mógłbym jeszcze tak długo, ale o dalszej części podroży napiszę następnym razem bo Nusa Penida, och Nusa Penida wzywa! Kuba

1 komentarz:

  1. Nie rozumiem, jak luwak produkuje "shit cofee". Czy to są jego odchody??? Mam nadzieję, że źle zrozumiałam.W przeciwnym razie, rzeczywiście- SMACZNEGO!

    OdpowiedzUsuń