Gdzie to ja… A! Amed. Po
przygodach z nurkowaniem i jeżdżeniem skuterami przenieśliśmy się dalej na
zachód przy pomocy uroczego, lekko zakręconego kierowcy, którego imienia za nic
w świecie nie mogę sobie przypomnieć. Maja mówi, że Gede więc niech będzie.
Gede ma SUVa i za przewiezienie czterech osób (nadal podróżowaliśmy z Olgą i
Maciejem) do Loviny policzył coś koło 700
tysięcy Rupii. Po drodze mieliśmy zahaczyć o górę Batur (wspinanie się na nią
jest wielką atrakcją a kolejki są jak na Giewont więc spasowaliśmy) i gorące
źródła tamże. Podróż z Gede rządziła się jednak swoimi prawami i co rusz
zatrzymywaliśmy się aby obejrzeć jakieś balijskie cuda (zresztą na naszą
prośbę, coby zrobić zdjęcia i trochę się doedukować). W ten sposób nie daliśmy
rady wykąpać się w źródłach (zresztą wg Gede nic specjalnego) ale zobaczyliśmy
jak rośnie snake fruit, orzeszki ziemne, goździki, ryż... Nasz kierowca
sprawiał wrażenie jakby na rolnictwie zjadł zęby i opowiadał o wegetacji ryżu
nie tylko ze znawstwem ale i z nieoczekiwaną pasją.
Fantastyczna była to podróż
z dodatkowym niespodziewanym postojem w Pura Besakih, która jest jedną z
najważniejszych świątyń na całej wyspie. O tym, że próbowali nas tam naciągnąć
na „donation” (mimo że zapłaciliśmy wcześniej za bilet) a potem na „you cannot
enter without a local guide” pisać nie będę bo się niewąsko zdenerwowałem. Maja
już wrzucała zdjęcia ale jeszcze jedno dorzucę.
Gdy już wiedzieliśmy że nici z
kąpieli w gorących źródłach (było za późno, żeby miało to sens) Gede
zaproponował, że pokaże nam plantację kawy. Zgodziliśmy się ochoczo. Po lewej
arabika, po prawej robusta a na środku… Luwak! Cudowny gryzoń, który w swoim
układzie trawiennym, że użyję eufemizmu, produkuje najdroższą kawę świata. Czy
chcemy filiżankę? No ba! Jedna parująca filiżanka tego brązowego naparu
kosztowała 50 tysięcy Rupii. Gede stwierdził, że on nie pije „shit coffee”, ale
co on tam wie. My nie zrażenie wzięliśmy po łyku i… nic. Nic specjalnego.
Kwaskawa, niezbyt aromatyczna kawa, w której absolutnie nie wyczuliśmy
obiecanej czekolady i orzechów. Na szczęście oprócz lekko rozczarowującej Kopi
Luwak dostaliśmy lokalne produkty do przetestowania (kawa kokosowa, waniliowa, żeńszeniowa
i tradycyjna balijska oraz dwa rodzaje herbat: cytrynowa i imbirowa) i
opuściliśmy plantację bardzo zadowoleni.
Do Loviny dotarliśmy już po
zmroku raczeni przez kierowcę historiami o balijskiej mafii, magii, stosunkach
społecznych i jego pobycie w więzieniu (historie były niepowiązane, więc nie
będę przywoływał). Na odchodne Gede polecił nam inne gorące źródła (Maja już wrzucała
z nich zdjęcia) – Air Banjar, do których udaliśmy się rankiem dnia następnego. A
dzień był to ciepły i pełen przygód. Oprócz źródeł zobaczyliśmy bowiem Munduk
(cudowne górskie miasteczko w środku wyspy) i jezioro Tamblingan. Chyba też
wtedy postanowiliśmy ostatecznie, że właśnie Munduk będzie naszym następnym
miejscem docelowym.
I właśnie Munduk wybrałem swoim
dotychczas ulubionym miejscem na Bali. Przede wszystkim jest tu chłodno.
Wysokość robi swoje a do tego położenie na grzbiecie góry gwarantuje przewiew i
fantastyczne widoki. I mógłbym jeszcze tak długo, ale o dalszej części podroży
napiszę następnym razem bo Nusa Penida, och Nusa Penida wzywa! Kuba
Nie rozumiem, jak luwak produkuje "shit cofee". Czy to są jego odchody??? Mam nadzieję, że źle zrozumiałam.W przeciwnym razie, rzeczywiście- SMACZNEGO!
OdpowiedzUsuń