Singapur opuściliśmy z
przygodami. Po pierwsze bo zaspałem (a Maja postanowiła mnie nie budzić bo
ładnie spałem) a po drugie, bo pomyliłem
godzinę lotu i zamiast 13:20 powtarzałem 13:40 (i tak się nam utrwaliło). Więc
na lotnisku był sprint i nerwy. Ale zdążyliśmy. Po wylądowaniu w Krabi i
zorientowaniu się w absolutnie zdzierczych cenach transportu lokalnego (600 BHT
za paręnaście kilometrów), postanowiliśmy udać się do portu autostopem. Na
Railay nie można dostać się bowiem inaczej niż łódką (longtail boat), bo, mimo
że jest to półwysep, to nie ma tam dróg (ze względu na wysokie wzgórza o
pionowych ścianach, które oddzielają go od kontynentu). I tak szliśmy z
plecakami w upale (całe 7 minut), aż doszliśmy do drogi „4” gdzie mieliśmy
łapać stopa do portu w Ao Nang. To ważne – zapamiętajcie tę nazwę. Nie udało
nam się to jednak, bo jakiś miły umundurowany (a jakże) pan, który tam
koczował, powitał nas przeuroczym „hello”. Zanim się zorientowaliśmy
siedzieliśmy u niego w aucie, a on nas wiózł w nieznane. Oprócz „hello” pan nie
znał żadnego słowa po angielsku a nasze powtarzane jak mantra „Railay” i „Ao
Nang” nie wydawało się rozjarzać żarnika jego umysłu. Wydaje mi się, że pan
nigdy nie był w Ao Nang, bo przynajmniej trzy razy zawracał na odcinku 16
kilometrów gubiąc trop (to tak jakby Poznaniak nie wiedział gdzie jest Luboń;).
Po pewnym czasie zorientowałem się, że lepiej nie mówić „Railay”, bo wyglądało
na to, że raz pan chciał wieźć nas do portu w Krabi (na hasło „Railay) a raz do
portu w Ao Nang (na hasło „Ao Nang”). I
tak się bujaliśmy „Railey” – pan zawracał do Krabi. A jak mówiliśmy „Ao Nang”
to znów zawracał do Ao Nang. Konfuzję wzmacniał niewątpliwie fakt,
że do Railay trzeba popłynąć łódką a pan miał tylko samochód (nie amfibię). Po
jakichś piętnastu minutach i kilkunastu telefonach (chyba się upewniał czy
dobrze jedzie po jedynej drodze w regionie) pan połączył kropki i wpadł na to,
że zawiezie nas jednak tam, gdzie on uważa jest dla nas najlepiej. Ja już
nerwowo patrzyłem na znaki odliczając kilometry iiiiii… Tyle było portu!
Minęliśmy Ao Nang (ja wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale facet ominął Krabi
i Ao Nang i jechał, jechał…) zaczęliśmy krzyczeć żeby już się w końcu
zatrzymał. I udało się. My byliśmy w Ao Nang a pan stał w poprzek ulicy
próbując zawrócić. Gdy usłyszałem trąbienie nawet się nie obróciłem, Uciekliśmy
czym prędzej do portu, oby jak najdalej od pana w mundurze. Patrząc na uroczy
odpływ, za 100 BHT od osoby kupiliśmy bilety na łódkę i w mgnieniu oka (trwającym
jakieś 20 minut) znaleźliśmy się w Railay.
Odpływ trwał w najlepsze, więc
wychodzenie z łódki było dość nieprzyjemne, ale daliśmy radę (drobne przecięcie
stopy w moim wykonaniu nikogo nie zaskoczyło, w Tajlandii naprawdę należy mi
się tytuł „miss gracja”, bo permanentnie robię sobie w tym kraju krzywdę). W
drodze spotkaliśmy rodaków: Ritę, Magdę, Pawła i Kubę z którymi miło nam się
gaworzyło i umówiliśmy się wieczorem na kolację (jeśli to czytacie to
pozdrawiamy!).
Samo Railay nie zajmie więcej niż
jednego posta. Jako że jest to miejsce odcięte od lądu to ceny są kosmiczne.
Ich oderwanie od rzeczywistości spowodowało, że już pierwszego wieczora
uznaliśmy, że nie zagrzejemy tam miejsca zbyt długo. Po pierwsze: nie było
żadnego poważnego sklepu, tylko przyresortowe minimarkety (chipsy, cola,
kondomy); Po drugie: nie było żadnego miejsca gdzie żywili się krajowcy (a to
nasze ulubione miejsca bo dają dużo i tanio). Po trzecie: nie było dróg żeby
jeździć motorem, a piesze wędrówki ograniczały się do kilku uliczek na których
kwitła sprzedaż gadżetów dla „farangów” począwszy od drewnianych penisów (które
składa się w ofierze na Plaży Księżniczki, ale o tym dowiedzieliśmy się
później – niesmak pozostał. Penisy. No kto to widział :DDDD).
Całe to moje narzekanie na Railay
wynika troszeczkę z poczucia bezsilnej złości na to, co stało się z tym
miejscem. Są tam przecudowne plaże (jedne z najpiękniejszych jakie dotąd
widzieliśmy) ale ilość ludzi jest zastraszająca. Do tego Tajowie zachowują się
jakby wyczuli krew: nie ma w nich tego ciepła i spokoju, które tak nas ujmowało
w Zatoce Tajskiej. Ewidetnie widzą w nas bankomaty. Być może ujrzeliśmy to
dopiero teraz i tak samo było na Ko Tao czy Ko Phanganie, ale kontrast był ogromny. Nie wspominając o Bali, gdzie
ludzie są przemili i wciąż nie zepsuci przez pogoń za pieniędzmi. Nie zmienia
to faktu, że Railay (pozbawione homo dolarus) byłoby naprawdę miejscem rajskim dorównującym
pięknem najpiękniejszym tajskim i indonezysjkim wyspom, które do tej pory widzieliśmy.
Niestety, spóźniliśmy się o 20 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz