piątek, 6 listopada 2015

Railay



Singapur opuściliśmy z przygodami. Po pierwsze bo zaspałem (a Maja postanowiła mnie nie budzić bo ładnie spałem) a po drugie,  bo pomyliłem godzinę lotu i zamiast 13:20 powtarzałem 13:40 (i tak się nam utrwaliło). Więc na lotnisku był sprint i nerwy. Ale zdążyliśmy. Po wylądowaniu w Krabi i zorientowaniu się w absolutnie zdzierczych cenach transportu lokalnego (600 BHT za paręnaście kilometrów), postanowiliśmy udać się do portu autostopem. Na Railay nie można dostać się bowiem inaczej niż łódką (longtail boat), bo, mimo że jest to półwysep, to nie ma tam dróg (ze względu na wysokie wzgórza o pionowych ścianach, które oddzielają go od kontynentu). I tak szliśmy z plecakami w upale (całe 7 minut), aż doszliśmy do drogi „4” gdzie mieliśmy łapać stopa do portu w Ao Nang. To ważne – zapamiętajcie tę nazwę. Nie udało nam się to jednak, bo jakiś miły umundurowany (a jakże) pan, który tam koczował, powitał nas przeuroczym „hello”. Zanim się zorientowaliśmy siedzieliśmy u niego w aucie, a on nas wiózł w nieznane. Oprócz „hello” pan nie znał żadnego słowa po angielsku a nasze powtarzane jak mantra „Railay” i „Ao Nang” nie wydawało się rozjarzać żarnika jego umysłu. Wydaje mi się, że pan nigdy nie był w Ao Nang, bo przynajmniej trzy razy zawracał na odcinku 16 kilometrów gubiąc trop (to tak jakby Poznaniak nie wiedział gdzie jest Luboń;). Po pewnym czasie zorientowałem się, że lepiej nie mówić „Railay”, bo wyglądało na to, że raz pan chciał wieźć nas do portu w Krabi (na hasło „Railay) a raz do portu w Ao Nang (na hasło „Ao Nang”).  I tak się bujaliśmy „Railey” – pan zawracał do Krabi. A jak mówiliśmy „Ao Nang” to znów zawracał do Ao Nang. Konfuzję wzmacniał niewątpliwie fakt, że do Railay trzeba popłynąć łódką a pan miał tylko samochód (nie amfibię). Po jakichś piętnastu minutach i kilkunastu telefonach (chyba się upewniał czy dobrze jedzie po jedynej drodze w regionie) pan połączył kropki i wpadł na to, że zawiezie nas jednak tam, gdzie on uważa jest dla nas najlepiej. Ja już nerwowo patrzyłem na znaki odliczając kilometry iiiiii… Tyle było portu! Minęliśmy Ao Nang (ja wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale facet ominął Krabi i Ao Nang i jechał, jechał…) zaczęliśmy krzyczeć żeby już się w końcu zatrzymał. I udało się. My byliśmy w Ao Nang a pan stał w poprzek ulicy próbując zawrócić. Gdy usłyszałem trąbienie nawet się nie obróciłem, Uciekliśmy czym prędzej do portu, oby jak najdalej od pana w mundurze. Patrząc na uroczy odpływ, za 100 BHT od osoby kupiliśmy bilety na łódkę i w mgnieniu oka (trwającym jakieś 20 minut) znaleźliśmy się w Railay.
Odpływ trwał w najlepsze, więc wychodzenie z łódki było dość nieprzyjemne, ale daliśmy radę (drobne przecięcie stopy w moim wykonaniu nikogo nie zaskoczyło, w Tajlandii naprawdę należy mi się tytuł „miss gracja”, bo permanentnie robię sobie w tym kraju krzywdę). W drodze spotkaliśmy rodaków: Ritę, Magdę, Pawła i Kubę z którymi miło nam się gaworzyło i umówiliśmy się wieczorem na kolację (jeśli to czytacie to pozdrawiamy!). 

Samo Railay nie zajmie więcej niż jednego posta. Jako że jest to miejsce odcięte od lądu to ceny są kosmiczne. Ich oderwanie od rzeczywistości spowodowało, że już pierwszego wieczora uznaliśmy, że nie zagrzejemy tam miejsca zbyt długo. Po pierwsze: nie było żadnego poważnego sklepu, tylko przyresortowe minimarkety (chipsy, cola, kondomy); Po drugie: nie było żadnego miejsca gdzie żywili się krajowcy (a to nasze ulubione miejsca bo dają dużo i tanio). Po trzecie: nie było dróg żeby jeździć motorem, a piesze wędrówki ograniczały się do kilku uliczek na których kwitła sprzedaż gadżetów dla „farangów” począwszy od drewnianych penisów (które składa się w ofierze na Plaży Księżniczki, ale o tym dowiedzieliśmy się później – niesmak pozostał. Penisy. No kto to widział :DDDD). 
Całe to moje narzekanie na Railay wynika troszeczkę z poczucia bezsilnej złości na to, co stało się z tym miejscem. Są tam przecudowne plaże (jedne z najpiękniejszych jakie dotąd widzieliśmy) ale ilość ludzi jest zastraszająca. Do tego Tajowie zachowują się jakby wyczuli krew: nie ma w nich tego ciepła i spokoju, które tak nas ujmowało w Zatoce Tajskiej. Ewidetnie widzą w nas bankomaty. Być może ujrzeliśmy to dopiero teraz i tak samo było na Ko Tao czy Ko Phanganie, ale kontrast  był ogromny. Nie wspominając o Bali, gdzie ludzie są przemili i wciąż nie zepsuci przez pogoń za pieniędzmi. Nie zmienia to faktu, że Railay (pozbawione homo dolarus) byłoby naprawdę miejscem rajskim dorównującym pięknem najpiękniejszym tajskim i indonezysjkim  wyspom, które do tej pory widzieliśmy. Niestety, spóźniliśmy się o 20 lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz