poniedziałek, 9 listopada 2015

Khlong Thom



Z Railay postanowiliśmy uciec po dwóch dniach. Pływanie kajakiem między wysepkami było super,  towarzystwo na najwyższym poziomie, krajobrazy piękne. Ale brakowało nam czegoś i mam nadzieję, że uchwyciłem to „coś” w poprzednim wpisie. Proces szukania łódki nawet się nie zaczął a już się zakończył. Kapitan zhaltował nas idących do portu, poprosił tylko żebym siedział na środku ławeczki bo przeważam mu łódkę (ja? taka chudzina?) i mogliśmy ruszać - po minucie byliśmy już w morzu, sami w kilkunastoosobowej  łódce. To są takie małe szczęścia, które zdarzają się od czasu do czasu i sprawiają, że czuję się jak król świata. Pruliśmy morze a słona woda opryskiwała nam twarze (mogliśmy się przesiąść do tyłu, ale było tak przyjemnie). Łódka gnała w niesamowitym tempie, niedociążona i zwinna. Po pół godziny byliśmy w Krabi w wyjątkowo dobrych nastrojach, co przypieczętowaliśmy kawą z 7/11 i ciasteczkami. 

Następny etap podróży nie był zbyt oczywisty, bo chcieliśmy dostać się autostopem jak najdalej na południe w kierunku Malezji, a przynajmniej do Khlong Thom – małej miejscowości, której nie ma w przewodnikach, ale jest na mapie. Słońce grzało niemiłosiernie (było koło południa),  więc zamiast łapać stopa postanowiliśmy pojechać songtaewem. Songtaew to pick-up z daszkiem i dwoma rzędami siedzeń „na pace”, który jest postrzegany tutaj jak komunikacja publiczna. Przyjemność ta, kosztowała mniej niż kawa i ciastka, więc czuliśmy że robimy dobry interes.

Gdy po sześćdziesięciu kilometrach dotarliśmy do celu i wysiedliśmy z przewiewnej i zacienionej półciężarówki  zrozumiałem, dlaczego Khlong Thom nie widnieje w przewodnikach. Jest to naprawdę podłego sortu ulicówka, a w zasadzie poprzyklejane do siebie ulicówki, które tworzą siedemdziesięciotysięczne miasto ciągnące się wzdłuż drogi krajowej numer 4. Wiedzieliśmy, że niedaleko naszego przystanku jest hotel, ale niedaleko nie znaczy blisko. Spacer z plecakami wzdłuż rozpalonej słońcem jezdni, na której kurzy się niemiłosiernie a do tego nie ma ani skrawka cienia wymaga naprawdę dobrej kondycji. Maja dzielnie dawała sobie radę, ja nic nie widziałem bo pot zalewał mi oczy i tak szliśmy owiewani co jakiś czas pyłem spod kół ciężarówek. Po półtorej kilometra zaczęliśmy wymiękać, na szczęście pojawił się jakiś budynek w którym można było się schować (urząd do spraw dostaw energii jeśli się nie mylę). Zostawiłem tam Maję i ruszyłem sam na poszukiwanie hotelu. I nie trwało to więcej niż 10 minut gdy znalazłem: perłę prowincji Krabi, diament Khlong Thom, oazę na pustyni – hotel  Phumthadarommanee Resort. Był to najtańszy nocleg jaki udało nam się znaleźć w ciągu 40 dni w Tajlandii a jego standard był naprawdę wysoki z wi-fi na poziomie godnym Singapuru.

Okazało się, że Khlong Thom otoczone jest ciekawymi miejscami, więc postanowiliśmy pożyczyć skuter i je obejrzeć. Na pierwszy ogień poszły gorące źródła i wodospad Namtok Ron. Dopiero na miejscu okazało się, że tak naprawdę to jedno i to samo miejsce. Woda była czysta i bardzo gorąca. Na tyle gorąca, że nie dało się do niej wejść i chwilę zajęło nam zanim przekroczyliśmy punkty krytyczne naszych ciał. Sam wodospad składa się z kilkunastu kaskad, które  w sumie nie mają więcej niż 5 metrów wysokości. Po trzydziestu minutach w tym cudownie odprężającym wrzątku byliśmy bliscy omdlenia, więc pojechaliśmy na ryneczek zakończyliśmy dzień pikantnym kurczakiem i naleśnikami. Nie sposób nie wspomnieć o satajach które zjedliśmy na parkingu przy gorących źródłach – absolutne cudo! 
 

Drugi dzień naszego pobytu przypadał na sobotę i zrozumieliśmy, że jest to problem gdy udaliśmy się do drugiej atrakcji rejonu – Szmaragdowego Jeziora. Miejsce było pełne rodzin z dziećmi. Dla Tajów wstęp kosztował grosze – 2 zł. Dla nas, Farangów było… dziesięciokrotnie drożej. Witamy w Tajlandii. Negocjacje na nic się zdały a przechodząca australijska wycieczka przywitała tę dyskryminację białego człowieka (rasizm! Rasizm!) niewybrednymi komentarzami, w których przewijało się słowo na literkę „f” i „rip off”. Ale zapłaciliśmy i nie byliśmy rozczarowani. Oprócz szmaragdowego jeziora okolica pełna jest bowiem atrakcji w postaci ścieżek przez dżunglę, małych świątyń, źródełek i skałek. Malowniczo i sympatycznie. Obecność lokalsów z automatu też obniża ceny jedzenia, więc dzień uznaliśmy za więcej niż udany. Na koniec pojechaliśmy jeszcze raz do ciepłych źródeł – Maja żeby zamoczyć się w źródełkach a ja bardziej żeby zjeść cudowne kurczaki na patyku w słodkim sosie. Kurczak nie zawiódł, a źródełka, które dały nam tyle radości poprzedniego dnia minimalnie nas rozczarowały: nie dość, że było dużo więcej ludzi to woda była brunatna i dużo chłodniejsza (wcześniej padało co spowodowało ochłodzenie i wzburzenie wody). Ale pomoczyliśmy się chwilę i zakończyliśmy zwiedzanie okolic Khlong Thom by następnego dnia udać się na Koh Lantę. Kuba

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz