Maja: Kolacja w pięciogwiazdkowym hotelu w Singapurze za friko –
tutorial dla dziewczyn krok po kroku.
- Znajdź super inteligentnego, przystojnego licealistę.
- Rozkochaj go w sobie i poczekaj aż skończy studia i pójdzie do pracy.
- Nie narzekaj kiedy będzie dużo podróżował i zbierał punkty w hotelowym programie lojalnościowym, tylko czekaj w domu w szpilkach i z kolacją.
- Teraz tylko pozostaje Wam obojgu rzucić pracę i udać się do Singapuru żeby zrealizować voucher na darmową kolację w Pan Pacific. Voilà!
Design hotelu jest z kosmosu. Na parterze jest basen, w którym
znajdują się podświetlone, okrągłe wyspy z kanapami i stolikami. Ponad głowami
bezszelestnie mknie w górę winda – pięter jest tak dużo, że nie widać końca
tego szaleństwa. Całe wnętrze wygląda jak z Odysei Kosmicznej Kubricka.
Koncept restauracji: Eat as much as you can z buffetu, w którym
jest WSZYSTKO: Kuchnia włoska, sushi, sashimi, francuskie sery, ostrygi,
homary, krewetki, czekoladowa fontanna, stoisko z lodami.
Trochę mi wstyd pisać jak dużo
zjadłam, ale należy pamiętać, że a) jesteśmy strasznymi żarłokami, b) od
miesiąca jedliśmy wyłącznie Indonezyjskie jedzenie. (Owszem, smaczne, ale
ograniczone do 4-5 tych samych potraw na bazie ryżu lub nudli). Ponieważ Azjaci
słabo trawią laktozę sery, które uwielbiamy,
są praktycznie nie do dostania w Indonezji. I nagle znaleźliśmy się w tym
kulinarnym Disneylandzie dla dorosłych.
Zaczęliśmy od stoiska serowego:
kawałeczek potrójnie kremowego serka czosnkowego, Asiago i Camembert z
bagietką. Kęs Camemberta i musieliśmy chwycić się za ręce – jakbyśmy nagle
przenieśli się do naszego paryskiego mieszkania. Dostałam gęsiej skórki.
Potem kawałek pizzy na moim
ulubionym, cienkim jak papier cieście. Następnie troszkę jagnięcego gulaszu –
słodkie, rozpływające się w ustach mięso.
Następnie mała rundka po sushi. Kolejna
rundka po sushi i jeszcze postanowiłam dać szansę ostrygom. Jadłam je raz w
życiu i była to trauma. Tym razem początek był obiecujący: kiedy pokropiłam
muszlę cytryną, zapachniało plażą, morzem i zachodem słońca. Potem zaczął
rosnąć mi w ustach żujący glut. Nigdy więcej! Potem zapieczony kawałeczek
aksamitnego w smaku homara. I jeszcze mała degustacja kilku mięs z talerza
Jakuba. I kilka kawałków rozkosznie różowego sashimi z tuńczyka. (Czy pisałam
już że jesteśmy żarłokami?).
No i Grand Finale: Desery. Najpierw
zajęłam strategiczną pozycję przy czekoladowej fontannie – nabijałam na
patyczki aromatyczne truskawki – przy piątej przestałam liczyć. Potem serwowana
w malutkiej szklaneczce, kawowa panna cotta – a skoro jest tak mała jak pół
deseru, to można jeszcze wziąć creme brule, prawda? Do tego filiżanka gorzkawej
kawy restartująca kubki smakowe i…możemy zaczynać od nowa desery: maleńka,
migdałowa finansjerka, potem ananas i mango w sosie waniliowym z posypką z
białej czekolady. Owoce nie do końca liczą się jako deser więc wrzuciłam do
miseczki jeszcze kilka truskawek utaplanych w czekoladowej fontannie. Teraz się
liczy.
Przed wyjściem jeszcze ostatnie
pożegnanie z serami: skrawek camemberta, Asiago i możemy iść. Dziękuję Kuba:*
---------------------------------------------------------------------------------------
Kuba: W swoim krótkim acz
burzliwym życiu miałem niewątpliwe szczęście spać we wspaniałych hotelach. Od
Kapsztadu po Londyn i od Łodzi aż po Barcelonę. Jeden hotel odwiedzałem jednak
z częstotliwością na tyle dużą, że w recepcji każdy pracownik znał mnie z imienia
i nazwiska, a przy łóżku zawsze czekała na mnie butelka cydru. Hotel Bristol w
Bristolu, bo o nim mowa, był mi domem przez kilkadziesiąt dni, które spędziłem
podczas moich licznych podróży służbowych do tego nadmorskiego miasta. Zatem, gdy w 2013 roku zaproponowano mi
udział w programie lojalnościowym tej sieci, zgodziłem się – co mi szkodzi
pomyślałem. I och! Cóż to była za doskonała decyzja!
I tak oto, dawno już na
bezrobociu, postanowiłem wykorzystać nagromadzone podczas wizyt zawodowych
punkty. A było ich na tyle dużo (naprawdę byłem lojalnym klientem), że
wystarczyło na „maksa” czyli complimentary bufet for two at Edge restaurant in
Pan Pacific Singapore.
Najpierw był lekki stresik, bo
najwytworniejsza odzież obejmuje w moim wypadku lniane spodnie, lnianą koszulę
i buty do biegania marki Nike, a restauracja hotelowa wymaga stroju
semi-casual, ale jednak pełne buty i długie spodnie i tak plasowały mnie w
górnych strefach średnich szyku i wytworności.
Po bardzo przyjemnym powitaniu
zaczęło się. Usiedliśmy przy jednym z kilkudziesięciu stolików i przez chwilę
próbowaliśmy zrozumieć zasady. Primo: jest naście stacji tematycznych i można
jeść do oporu. Secudno: soft drinki w cenie. Tertio: na stoliku jest pudełko z
numerowanymi patyczkami i jak chce się coś bardziej wyszukanego to należy dać
kucharzom w stacjach a oni po przyrządzeniu doniosą do stolika. No i tyle, czas
start.
Początek był dla mnie trudny.
Przestrzeń była ogromna. Niektóre stację serwowały dania, których nie
potrafiłem umiejscowić na mapie a co dopiero wyobrazić sobie ich smaku. Więc
zaczęliśmy od serów, bo były najbliżej. A potem powolutku i nieśmiało skubnąłem
pizzy. No i jakoś poszło: steki, sataje z baraniny, gulasz jagnięcy, kurczak na
słodko, sola w śmietanie. W przerwach sery (prawdziwe!), sałatki, łosoś i
podżeranie z talerza Mai: homar, sushi… Po 65 dniach w podróży, po ryżu i curry
czułem się jakby święta przyszły w tym roku dwa miesiące wcześniej.
Ludzie wokół nas otaczali się
jedzeniem, jakby były to zabawki.
Piętrzyły się stosy napoczętych dań. Zapachy dochodzące ze stoisk zachęcały do
jedzenia jeszcze więcej, więcej, więcej. Mieszanki jakie oglądałem na
mijających mnie tacach przyprawiały o zawrót głowy (wszystko można polewać
czekoladą, czyż nie?). I prawda jest taka, że mógłbym tam jeść i jeść i jeść.
Bo jeśli ktoś na świecie może dużo zjeść, to na pewno jestem to ja.
Ale nie… Poprosiłem o kawę i w
spokoju postanowiłem przygotować się do deseru. Nigdzie się nie spieszymy.
Festiwal obżarstwa trwał wokół mnie, ale amok minął. Pierwszy głód został
zaspokojony. Niestety wspomnienia śniadań z Nusa Penida (smażony ryż, smażony
ryż, smażony ryż) powróciło. Z siłą wodospadu wyrzuciło mnie z krzesła i
zaniosło z prądem żarłocznej tłuszczy do stacji deserowej. I wtedy rozstąpiły
się niebiosa i musiałem ręką przysłonić oczy gdy czekoladowy wodospad z lewej i
lodówka pełna kremowych lodów z prawej zakrzyknęły w tym samym momencie: „jedz
nas, jedz!”. Nie pozostałem głuchy na to wezwanie i wracałem do nich jeszcze
pięć razy. Lody waniliowo-karmelowe. Pianki w gorącej czekoladzie. Kawowa Panna
Cotta. Creme Brule. Czekoladki cytrynowe i o smaku zielonej herbaty. Więcej
grzechów nie pamiętam, lecz za wszystkie serdecznie żałuję i poprawę obiecuję.
Ale nie. Jednak nie. Na koniec
jeszcze zjadłem steka. Bo mi było za słodko. A potem chyba ser?
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCzyli kolejny raj, teraz dla podniebienia. Jesteście niesamowici I jak Was dzieciaki nie kochac.
OdpowiedzUsuńJejku, jejku, ale macie fajnie!!! Jak Wam udało się tyle pochłonąć? To jest prawdziwa sztuka!!! Chyba Wam nawet zazdroszczę ( a fe!).
OdpowiedzUsuńMoże na pociechę upiekę sobie jabłka w cieście ptysiowym, bo cóż moge więcej:(
;)
Jem kanapkę z pomidorem....na deser banan....trochę mniej Was lubię :P
OdpowiedzUsuńNiedługo będziesz się obżerał razem z nami:) Czekamy!M.
UsuńAh i oh! Dzięki za plan, Maja - jestem w trakcie realizacji drugiego kroku :D
OdpowiedzUsuńZazdroszczę, ale...! Pociesza mnie leżący obok najprawdziwszy i z certyfikatem rogal marciński, po brzegi wypchany dobrociami i zanurzony w bialutkim jak śnieg lukrze. Życie jednak nie jest aż takie złe ;)
Oj za rogala to byśmy teraz wiele dali...(no i za żurek i ogórkową też) Ale nie można mieć wszystkiego;) Trzymam kciuki za realizację wszystkich kroków!:D
UsuńJak miło się Was czyta :) Pozdrawiam. Hedonistka
OdpowiedzUsuń