Wiele osób pyta nas, jak minęły
nam święta. Dziękujemy, było ciepło, rodzinnie i nawet śpiewaliśmy kolędy.
Wigilię spędziliśmy w Thaton w towarzystwie mojej mamy i brata. Mieliśmy
opłatek i szopkę, marcepan i pierniki oraz świeczkę Caritasu. Mieliśmy też
przynajmniej 10 gatunków owadów w pokoju, ale to już nieistotny szczegół. W
stajence na pewno było więcej.
Samo Thaton odwiedziliśmy po krótkim pobycie w
Ayutthayi, Chiang Mai i Chiang Rai. Nie mam
autoryzacji do wrzucania zdjęć rodzinki, ale nielegalnie przemycę kilka fotosów i króciutko opowiem o naszej świątecznej podróży i obejrzanych
miejscach (które pewnie doczekają się osobnych postów). Żeby nie przeciągać: z rodzinką najlepiej się wychodzi na zdjęciach (i podrożuje po Tajlandii:))
Zaczęliśmy w Bangkoku gdzie
odwiedziliśmy kolejne piękne miejsca (to miasto się nie nudzi): Wat Traimit z
pięknym złotym posągiem Buddy, Chinatown po raz wtóry, dom Jima Thompsona.
Spławiliśmy się naszą ulubioną łódką (cóż za tłok tym razem!) i odprowadziliśmy
blade twarze do Wat Pho. I po ponad 4
miesiącach w Azji po raz pierwszy zjedliśmy duriana. Jak dla mnie ohyda -
smakował mocno cebulowo, ostry i intensywny smak łączył się z zupełnie nie
przystającym zapachem. Ale w sumie nie wiem co gorsze czy smak czy zapach. Powiedzieć,
że mamie smakował to może za dużo, ale zjadła najwięcej.
Z Bangkoku ruszyliśmy do
Ayutthayi gdzie chodziliśmy i jeździliśmy rowerami po tajskim Biskupinie. Mnie
nie urzekło (dużo cegieł), ale przeziębienie wywiezione z Bangkoku mogło
odegrać w tym swoją rolę. Poza tym obejrzeliśmy już milion świątyń i coraz
trudniej jest się nam nimi ekscytować. Myślę, że właśnie dlatego odpuścimy
Kambodżę i Angkor Wat – stanie w kolejce do zrobienia zdjęcia nam się nie
uśmiecha.
Następny przystanek to Chiang
Mai, które jest fantastyczne jeśli chodzi o jedzenie i wybór noclegów.
Dotarliśmy tam nocnym pociągiem (13h jazdy). Kurs gotowania i nocny spacer
przez miasto oblężone setkami straganów to zdecydowanie jasne punkty naszej
wycieczki. No i Konrad zmobilizował mnie swoją odwagą do zjedzenia świerszcza
(sam zjadł najobleśniejszego z robali – no może oprócz karaluszka - bamboo
worma, który wygląda jak napompowana larwa muchy). A świerszcze nie smakują jak
kurczak, raczej jak siano (na zdjęciu bamboo worm w ręce brata tuż przed spożyciem).
Na koniec Chiang Rai –
najcudowniejsza obsługa w hotelu jaką kiedykolwiek spotkaliśmy (Huen Chan Thip),
fantastyczne jedzenie (żeberka w Celsius 71 i przedświąteczna żywieniowa orgia
w Hungry Wolf’s), biała świątynia oraz początek i koniec pięciogodzinnego (w
jedną stronę) spływu po Mae Kok. I tak właśnie w dużym skrócie wyglądał okres
przedświąteczny i święta. Czyż nie pięknie?
Miło było obejrzeć zdjęcia (bez autoryzacji) i przypomnieć sobie jak fajnie się bawilismy.Twoja mina jak patrzysz na robala w palcach brata bezcenna. Dzisiaj gdy za oknen - 4 stopnie trudno mi uwierzyc, że tam bylismy. Maju i Kubusiu byliście wspanialymi tourist guides, dziękuję za wszystkie niezapomniane chwile i poczucie bezpieczeństwa jakie dala mi cala wasza trojka. Wszystkim czytającym bloga polecam wakacje z podstarzalymi rodzicami, może być fajne☺
OdpowiedzUsuń