Droga do Laosu zapowiadała się
wesoło. Obejmowała kilka środków lokomocji (auto, tuk tuk, autobus, songtaew,
łódź), zakładała czasową precyzję i organizacyjną sprawność. Zaczęliśmy z
wyprzedzeniem umawiając kierowcę w hotelu, który miał zabrać nas o 7:00 rano z
Chiang Rai do Chiang Khong. Zanim to nastąpiło, ok 22:30 gdy pakowaliśmy się w
najlepsze rozległo się pukanie do pokoju i przemiła pani oznajmiła, że kierowca
jednak będzie zajęty. I że zamówi nam taksówkę, która zawiezie nas na dworzec
autobusowy. I że spoko, wszystko ekstra, na pewno zdążymy, dobranoc, witamy w
Tajlandii. Profilaktycznie przesunęliśmy godzinę wyjazdu na 6:20 i lekko
poddenerwowani poszliśmy spać.
Taksówka była na czas, co było
pierwszym i nie ostatnim pozytywnym zaskoczeniem tego dnia. O 6:29 byliśmy na
dworcu gdzie czekał na nas autobus do Chiang Khong. Ruszał o…. 6:30! Złapaliśmy
go w ostatnim momencie i zajęliśmy po dwa miejsca układając się do snu. Maja
spała a mnie obudziło wstające słońce – widoki były przepiękne, nad polami
unosiła się mgiełka, a szczyty gór tonęły w chmurach. O 8:30 autobus zatrzymał
się i z okrzykiem „Lao, Lao” zostaliśmy wystawieni przy drodze, gdzie stało
kilka tuk tuków i pan z polaroidem. Zdjęcia do wizy mieliśmy przygotowane, więc
pan fotograf obszedł się smakiem. Tuk tuk był niezbędny bo zastosowano wobec
nas znaną azjatycką technikę „nie damy ci wyboru, bo jeszcze coś wymyślisz i
nie zarobimy” i zostaliśmy wysadzeni z
plecakami pośrodku niczego. Po 10 minutach, wesołej rozmowie i nieudanych
negocjacjach byliśmy już na przejściu granicznym.
Zdobycie tajskiej pieczątki
trwało minutkę i wsiedliśmy do kolejnego autobusu, który przewiózł nas przez
Most Przyjaźni. Przekroczyliśmy Mekong i znaleźliśmy się w Laosie. Załatwienie
wizy wjazdowej zajęło nam niecałą godzinę i kosztowało 31 USD. Formalnie i
faktycznie byliśmy gotowi gnać do portu by łapać łódkę na południe!
Ale hola, hola biały głupcze. Pośpiech nic ci
nie da gdy sogtaewy czekają na wypełnienie białą masą. „But we have a boat to
catch at 10:30!” nie robiło na nikim wrażenia. Wpatrywanie się w cielęce oczy i
grymaśny, bezzębny uśmiech kierowcy urozmaicało nam oczekiwanie. 10:30 łomotała
a wskazówki zegara pokazywały 10:25. Ci którym się spieszyło organizowali
przejazd do samego Luang Prabang jeszcze w Chiang Rai (1700 Bahtów – chyba
upadli na głowę) i wsiadali właśnie do podstawianych autobusów. Ci którym się
spieszyło ale uznali, że dadzą sobie radę nazywali się Maja i Kuba i siedzieli
sami na pace małego Mitsubishi.
Kolejni ludzie dosiadali się do
nas ospale. Dwie dziewczyny z Izraela chciały jechać do Zipline Advdenture a
Szwed do… Biura Informacji Turystycznej. Gdy zobaczyłem, że na tagu od bagażu
ma wpisanę datę przyjazdu 22.12 wiedziałem już, że niejeden Laotańczyk na nim
zarobi. W każdym razie w naszym songtaewie każdy chciał jechać w inne miejsce,
czas do odpłynięcia łódki minął a my mieliśmy coraz pełniejsze portki. W końcu Laotańczyk ruszył. Nie było w nim
pośpiechu, nie był też jakoś ostentacyjnie powolny. Był tajsko-laotański (i
takie też waluty oprócz USD przyjmował).
O 10:55 byliśmy w porcie.
Spóźniliśmy się raptem 25 minut więc szansa, że złapiemy łódkę była bardzo
duża… i nie myliliśmy się! Łódka ostatecznie odpływa o 11:50 (witamy w Laosie)
i już o zmroku (18:00) jesteśmy w Pakbeng pierwszym i ostatnim postoju na
drodze do Luang Prabang.
Z tegoż nastawionego na dojenie
frajerów miejsca wyrywamy się łódką o 8:30 (czyli 9:25) by dopłynąć do… no
właśnie oczekiwałby człowiek, że do Luang Prabang, ale nie. Łódź zatrzymuje się
7 km od miasta, żeby dać zarobić tuk tukowej mafii czekającej w środku niczego
na wymęczonych turystów. Po bardzo krótkich negocjacjach płacimy absolutnie
kosmiczne 40 tysięcy kipów (20 zł za parę) i ruszamy w drogę.
Po drodze mijamy jeszcze parkę
Holendrów, którzy postanowili nie płacić złodziejskiej stawki i dojść do miasta
piechotą. Podziwiam ich i szczerze współczuje spaceru wzdłuż zakurzonej drogi.
Jednocześnie przypomina mi się spacer na Koh Samui (tam chcieli od nas 60 zł za
10 km) i już wiem, że Laos będzie bardzo podobny do Tajlandii. O tym czy miałem
rację, już wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz